A gdyby tak dla odmiany nie robić długiej listy noworocznych postanowień, żadnych tam schudnięć, ulepszeń, popraw, drugich podejść, zgłębień, zmian, przemian, żadnych obietnic, żadnych „będę”, „nie będę”, „nigdy już”, „od teraz już zawsze”? Gdyby tak pierwszego stycznia zacząć bez rankingu rzeczy, na które jesteśmy zbyt leniwi lub nie dość wytrwali, bez listy przyszłych wyrzutów sumienia, bez samookłamywania się nalepionego na lodówkę lub ukrytego na ostatniej stronie notesu? Gdyby tak raz pójść na całego, bo w końcu nowe dekady chyba są od tego, żeby tak zupełnie dać się porwać, oderwać od dekad minionych, przeterminowanych, zepsutych...?
Gdyby tak zapisać tylko jedną rzecz, jedno marzenie, to od zawsze marzone, odmarzane ciągle na nowo, to które gdzieś się zapodziało wśród zbędnych kilogramów i ogólnej niedoskonałości naszej, naszych ciał i naszych kont, naszej rutyny, której nigdy nie planowaliśmy, a w którą wpadliśmy jak mucha do zupy, bezwiednie i bezsensownie, na skutek braku przemyślenia trajektorii lotu i tej nieszczęsnej grawitacji, co nie robi wyjątków...?
A co najważniejszje nie trzeba by dawać nikomu żadnych wyjaśnień! Po prostu zapisać to jedno jedyne i od razu zaniechać trybu przypuszczajacego, potencjalnego, życzeniowego. Zapomnieć o niweczącej końcówce „–by”. Nie powiedzieć już nigdy „poszedłbym”, „pojechałabym”, „zrobilibyśmy” ani „gdybym miał”, „gdybym nie była”. Zamiast form wątpliwych i chwiejnych wybrać formy zdecydowane. Zrobię, wyjadę, stworzę, napiszę, przeniosę, powiem.
Gdyby, gdyby, pogdybać można, pogdybać wolno, mamy prawo do gdybania! W końcu po coś istnieje tryb przypuszczający, po coś istnieją pytania retoryczne i przysłówki i wszystkie dźwięki, które wydajemy z siebie mówiąc o przyszłości mniej prawdopodobnej. Więc póki trwa 2010, gdybajmy! A potem...