Saturday, 21 February 2009

Guziki, haczyki, haftki...

Wiele spraw jest na liście rzeczy do załatwienia, kiedy się przyjedzie. Obok oczywistych (praca, mieszkanie) piętrzą się te technologiczne (dostęp do internetu, konto w banku, telefon) i administracyjne (rejestracje w niezbędnych urzędach, za którymi kryją się formularze, kolejki, opłaty, pytania, zawiłe odpowiedzi lokalnych urzędników, czekanie, czekanie, wielokrotne powroty z kolejnymi dokumentami, podpisami, kopiami, świstkami, plus jeszcze trochę czekania na koniec).

Więc mieszkamy w innym kraju. Można do nas wysłać list lub mandat, jesteśmy osiągalni pod komórką, zaistnieliśmy w banku i w spisie podatników. A jednak wisimy w powietrzu, niezaczepieni, nie przywiązani do tego nowego domu, potwierdzonego pieczątkami i listami powitalnymi od miejscowego ZUS-u.

A zatem ‘zamieszkiwanie’ musi odbywać się gdzie indziej, inaczej. I wygląda na to, że w tej kwestii obdarzeni jesteśmy naturalnym instynktem – zanim zdążymy rozpakować walizki zaczynamy pleść wokół siebie kosz przyzwyczajeń. Zatem rano kawa, z mlekiem, gorącym, zimnym, z rogalikiem, z masłem, bez; nie kawa, bo niezdrowa, tylko rumianek, szklanka soku, filiżanka herbaty, miska musli z mlekiem, jogurtem, z owacami, z miodem; w kuchni, na łóżku, przed telewizorem. Wszystko jedno. Jest pierwszy haczyk, na którym zawieszamy poranne zagubienie. Potem idzie już z górki – poprzez trasę, jaką jedziemy do pracy; wybieranie ulubiomych widoków, wkrótce podziwianych obowiązkowo, jak odmawianie porannej modlitwy; marka mleka, które kupujemy, a potem pijemy tylko w niedzielę rano; sklep, po którym niedługo będzie można chodzić po omacku; ulubione kino; kawiarnia, nieistotny program w telewizji tylko w soboty o 14-tej; po opuszczanie żaluzji na noc; krewetki w rozmiarze 8, bo siódemki za małe, a dziewiątki za drogie; wymiany językowe raczej zawsze w ten sam dzień, nawet papier zawsze ten sam, tak samo jak pora telefonów do rodziny.

Guzik po guziki i haftka po haftce ubieramy się w przyzwyczajenia. Bez nich bylibyśmy jakby nadzy, czulibyśmy się obco, odstawalibyśmy od reszty i przyciągalibyśmy uwagę tych, którzy albo już się tu zahaczyli, albo wisieli tak od urodzenia. Zapinamy się i zapinamy i robi się coraz cieplej, bezpieczniej i pewniej.
Ale w miarę jak zaczepiamy haftki jedna po drugiej, czujemy nagle coś jakby gorset, który ogranicza nasze płuca. Kiedy zapniemy go do końca, będziemy znów marzyć o nagości, o naszym życiu nieodzianym i nieurytynowionym, wolnym od warstw przyzwyczajeń. I to właśnie będzie moment kiedy, przestraszeni i na lekkim bezdechu, znowu wyjedziemy, w poszukiwaniu miejsca, które nie będzie nas dusić, mimo swoich guzików, haczyków i haftek...

Buttons, hooks, clasps...

There are many things on the ‘to do list’ when you arrive. Next to the obvious ones (a job, a place to live) accumulate the techonological (internet access, a bank account, a phone) and the administrative ones (registration in the necessary offices, behind which lurk forms, lines, fees, questions, complicated answers of the civil servants, waiting, waiting, coming back with more documents, signatures, copies, scraps of paper, plus some more waiting at the end).

So we are living in a different country. One can send us a letter or a fine, we are available on our mobile, we have come into being in the bank and on the tax-payers’ list. And yet we’re hanging in the air, unhooked, unattached to this new home, confirmed by stamps and welcoming letters from the National Insurance Office.

Then ‘settling in’ must be taking place somewhere else, in a different way. And it seems that when it comes to this we have been equipped with a natural instinct – before we finish unpacking, we start to weave a basket of habits around us. So in the moring a coffee, with milk, hot, cold, with a croissant, with butter, without it; not coffee, too unhealthy, then some camomille, a glass of juice, a cup of tea, a bowl of musli with milk, yogurt, with fruit, with honey; in the kitchen, on the bed, in front of the TV. It doesn’t matter. There it is, the first hook, on which we hang our morning lostness. It’s easy from here – through the route that we go to work, choosing favourtie views, soon to be admired cumpulsorily, like saying the morning prayer; the brand of milk we buy and then only drink on Sunday morning, a shop where we’ll soon be able to walk blindfolded; favourite cinema; cafeteria; a silly program on TV only on Saturdays at 2 o’clock; closing the blinds at night; shrimp in size 8, because sevens are too small and nines too expensive; language exchange almost always on the same day; even toilet paper always the same; just as the time to call family.

Button by button and clasp by clasp we get dressed in habits. Without them we would be somehow naked, would feel strange and stand out from the rest and attract the attention of the ones who have either already got hooked here, or have been hanging like this since birth. We’re doing them up and up, and it’s getting warmer, more secure and more settled.

But as we do up the clasps one by one we feel something like a corset limiting our lungs. Once we have done it up completely, we will once again be dreaming of nakedness, of our life undressed and unroutined, free from layers of habits. And this will be exactly the moment when, slightly frightened and out of breath, we will leave again, in search of a place that will not choke us with its buttons, hooks and clasps...