Wiele spraw jest na liście rzeczy do załatwienia, kiedy się przyjedzie. Obok oczywistych (praca, mieszkanie) piętrzą się te technologiczne (dostęp do internetu, konto w banku, telefon) i administracyjne (rejestracje w niezbędnych urzędach, za którymi kryją się formularze, kolejki, opłaty, pytania, zawiłe odpowiedzi lokalnych urzędników, czekanie, czekanie, wielokrotne powroty z kolejnymi dokumentami, podpisami, kopiami, świstkami, plus jeszcze trochę czekania na koniec).
Więc mieszkamy w innym kraju. Można do nas wysłać list lub mandat, jesteśmy osiągalni pod komórką, zaistnieliśmy w banku i w spisie podatników. A jednak wisimy w powietrzu, niezaczepieni, nie przywiązani do tego nowego domu, potwierdzonego pieczątkami i listami powitalnymi od miejscowego ZUS-u.
A zatem ‘zamieszkiwanie’ musi odbywać się gdzie indziej, inaczej. I wygląda na to, że w tej kwestii obdarzeni jesteśmy naturalnym instynktem – zanim zdążymy rozpakować walizki zaczynamy pleść wokół siebie kosz przyzwyczajeń. Zatem rano kawa, z mlekiem, gorącym, zimnym, z rogalikiem, z masłem, bez; nie kawa, bo niezdrowa, tylko rumianek, szklanka soku, filiżanka herbaty, miska musli z mlekiem, jogurtem, z owacami, z miodem; w kuchni, na łóżku, przed telewizorem. Wszystko jedno. Jest pierwszy haczyk, na którym zawieszamy poranne zagubienie. Potem idzie już z górki – poprzez trasę, jaką jedziemy do pracy; wybieranie ulubiomych widoków, wkrótce podziwianych obowiązkowo, jak odmawianie porannej modlitwy; marka mleka, które kupujemy, a potem pijemy tylko w niedzielę rano; sklep, po którym niedługo będzie można chodzić po omacku; ulubione kino; kawiarnia, nieistotny program w telewizji tylko w soboty o 14-tej; po opuszczanie żaluzji na noc; krewetki w rozmiarze 8, bo siódemki za małe, a dziewiątki za drogie; wymiany językowe raczej zawsze w ten sam dzień, nawet papier zawsze ten sam, tak samo jak pora telefonów do rodziny.
Guzik po guziki i haftka po haftce ubieramy się w przyzwyczajenia. Bez nich bylibyśmy jakby nadzy, czulibyśmy się obco, odstawalibyśmy od reszty i przyciągalibyśmy uwagę tych, którzy albo już się tu zahaczyli, albo wisieli tak od urodzenia. Zapinamy się i zapinamy i robi się coraz cieplej, bezpieczniej i pewniej.
Ale w miarę jak zaczepiamy haftki jedna po drugiej, czujemy nagle coś jakby gorset, który ogranicza nasze płuca. Kiedy zapniemy go do końca, będziemy znów marzyć o nagości, o naszym życiu nieodzianym i nieurytynowionym, wolnym od warstw przyzwyczajeń. I to właśnie będzie moment kiedy, przestraszeni i na lekkim bezdechu, znowu wyjedziemy, w poszukiwaniu miejsca, które nie będzie nas dusić, mimo swoich guzików, haczyków i haftek...
Więc mieszkamy w innym kraju. Można do nas wysłać list lub mandat, jesteśmy osiągalni pod komórką, zaistnieliśmy w banku i w spisie podatników. A jednak wisimy w powietrzu, niezaczepieni, nie przywiązani do tego nowego domu, potwierdzonego pieczątkami i listami powitalnymi od miejscowego ZUS-u.
A zatem ‘zamieszkiwanie’ musi odbywać się gdzie indziej, inaczej. I wygląda na to, że w tej kwestii obdarzeni jesteśmy naturalnym instynktem – zanim zdążymy rozpakować walizki zaczynamy pleść wokół siebie kosz przyzwyczajeń. Zatem rano kawa, z mlekiem, gorącym, zimnym, z rogalikiem, z masłem, bez; nie kawa, bo niezdrowa, tylko rumianek, szklanka soku, filiżanka herbaty, miska musli z mlekiem, jogurtem, z owacami, z miodem; w kuchni, na łóżku, przed telewizorem. Wszystko jedno. Jest pierwszy haczyk, na którym zawieszamy poranne zagubienie. Potem idzie już z górki – poprzez trasę, jaką jedziemy do pracy; wybieranie ulubiomych widoków, wkrótce podziwianych obowiązkowo, jak odmawianie porannej modlitwy; marka mleka, które kupujemy, a potem pijemy tylko w niedzielę rano; sklep, po którym niedługo będzie można chodzić po omacku; ulubione kino; kawiarnia, nieistotny program w telewizji tylko w soboty o 14-tej; po opuszczanie żaluzji na noc; krewetki w rozmiarze 8, bo siódemki za małe, a dziewiątki za drogie; wymiany językowe raczej zawsze w ten sam dzień, nawet papier zawsze ten sam, tak samo jak pora telefonów do rodziny.
Guzik po guziki i haftka po haftce ubieramy się w przyzwyczajenia. Bez nich bylibyśmy jakby nadzy, czulibyśmy się obco, odstawalibyśmy od reszty i przyciągalibyśmy uwagę tych, którzy albo już się tu zahaczyli, albo wisieli tak od urodzenia. Zapinamy się i zapinamy i robi się coraz cieplej, bezpieczniej i pewniej.
Ale w miarę jak zaczepiamy haftki jedna po drugiej, czujemy nagle coś jakby gorset, który ogranicza nasze płuca. Kiedy zapniemy go do końca, będziemy znów marzyć o nagości, o naszym życiu nieodzianym i nieurytynowionym, wolnym od warstw przyzwyczajeń. I to właśnie będzie moment kiedy, przestraszeni i na lekkim bezdechu, znowu wyjedziemy, w poszukiwaniu miejsca, które nie będzie nas dusić, mimo swoich guzików, haczyków i haftek...