Obudziła się. Dzień po urodzinach, świętowanych w weekend, bo w tygodniu czasu brak, bo praca, bo zakupy, bo obiad, bo podłoga brudna, bo to nic takiego, bo dzień jak każdy inny, bo szkoda czasu na myślenie o jego naturze.
Więc jeszcze pięć minut, i jeszcze pięć, i jeszcze 2, jeśli kanapkę kupię a nie zrobię. A jeśli torebkę spakuję myjąc zęby, zamiast 2 mogą być 4. Ale potem czas wstać. Nogi nieswoje sterczą nad zakurzonym parkietem, ręka szuka po oomacku okularów, siła woli walczy nad ciężarem snu i w końcu zrzuca go razem z nocną koszulą, upycha z nią pod poduszkę.
Jak zwykle najpierw zegarek na rękę, dzień to kraina kontroli – pilnować trzeba języka, wyrazu twarzy, kontrolować żarty i uwagi, minutę do minuty dodać, by potem kolejną godzinę wykreślić z kalendarza, a potem dzień, tydzień, miesiąc.
I tu poranny świat rozbija się o kant nieprzewidzianego. Zegarek stanął. Uparcie wskazuje tą samą godzinę, godzinę opóźnionej pobudki. Po plecach przebiega lekki dreszcz. Czas zatrzymany w dzień po urodzinach. Czas zamrożony, czas uduszony, czas drwiący złowieszczo.
Spojrzała na zegarek. Nastąpił potok myśli racjonalizujących. Że to nic nie znaczy, i że bzdura, bez sensu, strach z palca wyssany, panika niedorzeczna, że to bateria, sprawa techinczna, zwykły zbieg okoliczności. A jednak strach zaczął platać jej figle, plątał palce na guzikach koszuli, skarpetki wybrał nie do pary, w lustro kazał jej patrzeć tylko na wpół świadomie, ledwo dała radę zapanować nad rozszalałą po nocy grzywką.
Zegarek schowała do wewnętrznej kieszeni torebki, zapinanej na zamek. Lepiej go mieć pod kontrolą, lepiej niech już nie oddaje się szaleństwu, przynajmniej nie dziś.
Dzień cały roztargniony. Nieswój jakiś, jak pożyczony sweter w zimny dzień. Ze zwiększoną uwagą przechodziła przez ulice i wsiadała do windy. Nie mówiła podczas jedzenia tak na wszelki wypadek i nie piła łapczywie. Rzecz jasna nawet nie spojrzała w stronę niebezpiecznie wymykających się z dłoni nożyczek i noży. Poszła spać grzecznie, nie prowokując myśli do eskapad dalszych niż kolor spodni na kolejny dzień. Lepiej dmuchać na zimne. Nie wywoływać. Nie drążyć.
Dopiero kilka dni poźniej, gdy stała w kolejce do zegarmistrza, przypomniało się jej, że zegarek dostała na urodziny. I że co roku bateria grzecznie pozwalała narodzić mu się na nowo, sama odchodząc nad ranem.