Powrót do Madrytu przypada na ogół na niedzielę wieczór, kiedy nasze ciało i dusza, łącznie z ubraniem, stawia opór temu, co nieuchronnie powtarza się po niedzieli. (Jest piątek wieczór, więc lepiej nie będę wywoływać wilka z kalendarza). Wracamy zatem nie do pięknego miasta, które odwiedzili nasi goście, nie do stolicy, którą my sami odwiedziliśmy pewnego podróżnego lata, nie do metropolii, którą utożsamia się ze źródłem możliwości, ale do olbrzyma z betonu, rozciągającego się w każdym keirunku, do góry i w dół, ale przede wszystkim na boki, gdzie łyse i suche pustkowie nie stawia żadnego oporu jego wiecznie rosnącym mackom. Chętnym polecam wypad na brzeg – koszt niewielki (1 euro i godzina czasu). Należy wyposażyć się w zapas spraw do przemyślenia i dać się połknąć przez podziemie. Miasto wypluje nas na samym brzegu– tam gdzie kończy się parking IKEI, MediaMarktu i Carrefour’a, a zaczyna wiatr i kurz.
Madryt to środek kraju, gdzie jedynie słuszne miejsce pobytu to wybrzeże.
Więc wracamy. W uszach jeszcze szumi ocean, w butach uwiera piasek, celowo nie umyte włosy wciąż pachną solą. I zamieniamy się w ludzi stąd – żyjących trochę za szybko, śpiących zawsze trochę za mało, spędzającyh dużo za dużo czasu w biurowcach bez okien. W weekend kupujemy ryby skazane na wysyłkę do środka nikąd, oglądamy zdjęcia urwisk i plaż, organizujemy pikniki jak najbliżej sadzawek w parkach.
Szaleństwo to nie jest jednak pozbawione metody. Marzenia i przekonania trzeba przecież pielęgnować. A cóż wzmocni je bardziej, niż tęsknota za ich spełnieniem?