Sunday 23 May 2010

El Camino de la Liga; Koniec

15 miast, 20 drużyn. 51 strzelonych goli. 18700 kilometrów. Samolotem, pociągiem, autobusem, samochodem, taksówką, metrem, na nogach. 9 miesięcy.
A wszystko dzięki chlopięcej zachciance, dzięki kolekcji piłkarskich szalików i koszulek, szczelnie zawiązanych w dużym worku na śmieci, na dnie szafy pewnego szkockiego chłopca. To tam się wszystko zaczęło.
Gdyby nie ta zachcianka, nie byłoby mnie teraz w pociągu między miastem, które ukochał sobie Hemingway, a miastem, w którym niespodziewanie przyszło mi spędzić 2 lata. Wśród wielu innych, ominęłoby mnie również spacer po ulichach pachnących jaśminem i pomarańczami, muzuem złapane w rybią łuskę, krowa żująca trawę w polu z widokiem na rozwiane morze, blask świątecznych ozdób na palmach.
Nasz ślad rozciąga się po półwyspie jak pajęczyna. Ma jeden centralny punkt i wiele symetrycznie rozchodzących się odnóg. Do lepkich od ciekawości nici przylepiały się jak muchy wyjazd po wyjeździe, pełne życia stworzenia zlepione ze wspomnień i wrażeń. Teraz nastał czas pająka, który zanim uda się w kolejne miejsce, musi lekko i zwinnie przejść po usnutych przez siebie niciach i, połykając skrzętnie wszystkie stwory napotkane po drodze, uchronić je od uschnięcia i zapomnienia.
Zieleń gór, palm, rzek w wąwozie, butelek po winie, trawy łąk. Suchy kolor ziemi pooranej przez rolników, przez czas, przez wyschnięte strumienie. Lekka biel wiatraków, żagli, piany na groźnych falach. Czerń wulkanu, karaluchów, nocy widzianej z pociągu, smutnych oczu przegranych.
Wszystkie chwile nieistnienia, kroki i wizyty bez śladu, immunitet odwiedzającego, nieszkodliwość przyjezdnego spojrzenia, niewinność pierwszego i być może ostatniego razu.
Wszystko to na zawsze pozostałby nieodkryte i niedoświadczone, gdyby właściciel tamtego worka na śmieci nie wpadł na swój futbolowy pomysł.

Pająk chrupie po cichu i już myśli, gdzie by tu usnuć kolejną sieć.

El Camino de la Liga; The End

15 cities, 20 teams. 51 goals. 18,700 kilometers. By plane, by train, by bus, by car, by taxi, by metro, on foot. 9 months.
Everything thanks to a boyish whim, thanks to a collection of football scarves and tops, tightly tied in a big bin bag, at the bottom of one Scottish boy’s wardrobe. That’s where it all started.

If it weren’t for that whim, I wouldn’t be on a train now, traveling from a city that Hemingway fell in love with to a city where I happened to live for 2 years. Among many others, I wouldn’t have been given the chance to walk along streets smelling of jasmine and oranges, to see a museum caught in fish scales, a cow chewing on grass with a view over a windy see, the glitter of Christmas decorations on palm trees.

Our trace stretches across the peninsula like a spider web. It has one central point and many symmetrically spreading arms. Our trips, one after the other, got caught in the sticky spider threads like flies, creatures full of life, put together from memories and impressions. Now it is the spider’s time, but before it can go to another place, it will have to lightly and agilely creep along its threads and swallow all the creatures found on the way, to protect them from going dry or being forgotten.

The greenness of mountains, palm trees, rivers in gorges, wine bottles, grass on meadows. The dry colour of soil, ploughed by farmer, by time, by dry streams. The whiteness of windmills, sails, foam on dangerous waves. The blackness of the volcano, cockroaches, a night seen from a train, the losers’ sad eyes.

All the moments of a traveler’s non-being, steps and visits without a trace, a visitor’s immunity, the harmlessness of the sightseeing eye, the innocence of the first and maybe the last time.
All this would have remained undiscovered and unexperienced if the owner of that bin bag hadn’t come up with his football idea.

The spider is eating quietly, thinking of where to spin its next web.