Otacza mnie język, którego nie znam. Ludzie zatrzymują mnie, pytając o drogę, a ja jestem jedynie w stanie odpowiedzieć jednym z niewielu wyuczonych zdań – lo siento, pero no hablo mucho español. Ulice są dla mnie bezimienne i nie układają się w mojej głowie w logiczną całość. Więc gdy gdzieś idę, to zawsze na około. Kawa jest dla mnie zbyt mocna. Hałas zbyt głośny. Na ulicach nie ma budek z obwarzankami. Ciągle mi ciepło, gorąco, duszno. Irytuje mnie chodzenie w tłumie. Brakuje mi snu. Nie znam przytulnych, małych, niezależnych kawiarni. Nie mogę znaleźć margaryny do pieczenia ciast. Zamiast drożdży sypkich, muszę używać świeżych.
Żałuję, że mnie tam nie ma.
Cieszę się, że jestem tutaj.
Świeże drożdże są lepsze niż sypkie. Zamiast margaryny używam masła. Śpię krótko, lecz intensywnie, jak zawsze. Raz po raz znajduję jakiś uroczy zakątek, pachnący czekoladą i ciastkami. Wprawnie omijam ludzi zmagających się z parasolkami, babcie dreptające powoli, ale przede wszystkim niezdecydowanych, rozglądających się naokoło turystów. Rankami i wieczorami robi się chłodno. Na ulicach sprzedają prażone kasztany w tutkach z gazet. Cisza wypełnia mnie w niedzielę rano, kiedy rozsuwam zasłony i wyglądam na ulicę. Kawa zawsze była dla mnie za mocna. Znam kilka skrótów, którymi ratuje kilka bezcennych wolnych chwil. Znam nazwy najważniejszych ulic – tej, na której mieszkam i tych, które mnie do niej prowadzą. Mogę prowadzić proste rozmowy, a jeśli ktoś na ulicy zapyta mnie, która jest godzina, odpowiadam jedynie po krótkiej chwili namysłu. Otacza mnie język, który poznaję.
Jestem blisko.
Bliżej, niż myślę – jest wczesny listopad, a ja jadąc autobusem, oglądam zarys wzgórz wokół miasta, pokrytych światłem wschodzącego słońca i delikatną, lecz najprawdziwszą wartswą śniegu.
Jestem blisko.
Bliżej, niż myślę – jest wczesny listopad, a ja jadąc autobusem, oglądam zarys wzgórz wokół miasta, pokrytych światłem wschodzącego słońca i delikatną, lecz najprawdziwszą wartswą śniegu.