Thursday 16 September 2010

Mleczny luksus

Po wakacyjnym przelotnym romansie czas na bardziej stały związek. A zatem kilka następnych odcinków będzie o tym, czym zauroczył mnie nasz kolejny hiszpański przystanek – Santander.

Kilka pierwszych dni. Ogólne zadanie – znaleźć wszystko to, co potrzebne. Ustalanie codziennych ścieżek, zalążki zwyczajów na przyszłość. Na liście, obok zameldowania w urzędzie i zlokalizowania poczty, bardzo ważny punkt – skąd wziąć świeże mleko?

W supermarketach stoją całe regały mleka UHT – nigdy niepsującej się cieczy, której bliżej do wody niż mleka, zwłaszcza w wersji 0% tłuszczu. Nie wiem, kiedy odzwyczaiłam się od tego mało apetycznego rozwiązania, zapewne gdzieś między Szwecją a Szkocją, gdzie mleka UHT po prostu się nie pija. A może wróciło do mnie wspomnienie z lat dziecinnych, kiedy to na mało apetycznej wycieraczce jeszcze mniej apetycznej klatki schodowej w bloku, czekała butelka świeżego mleka. Bez względu na przyczyny mlecznego przewrotu skutek jest jeden – kilka pierwszych dni upływa bez mleka. Przeszukanie wszystkich supermarketów i delikatesów w okolicy nie przyniosło bowiem rezultatów, a rozpuszczone podniebienie odmawiało ka-te-go-rycz-nie kupna kartonu z odsmakowaną, odmlecznioną zawartością.

Aż tu nagle stał się cud. Znalazłam MLEKOMASZYNĘ:


System jest bardzo prosty. Oto instrukcje:
Kupić butelkę (40 centów)
Litr mleka – 1 euro, pół litra – 50 centów (wrzucić monety do mlekomaszyny)
Otworzyć drzwiczki, podsunąć butelkę pod kranik.
Nacisnąć przycisk START.
Po napełnieniu butelki zamknąć drzwiczki i zapamiętać naklejoną na nich datę ważności.

Proste i genialne. Mleko, nie od krowy, ale za to od producenta ,prosto do klienta, bez czasochłonnego pośrednictwa supermarketów. Efekt –mleczny luksus co rano.

From el blog - santander

Tuesday 14 September 2010

Jak w tanim melodramacie

Mieszkanie w A Coruñii było jak wakacyjny romans. Zaczęło się zachwytem i euforią, przeszło następnie w fazę spokojnego upojenia, aż przyszedł czas na smutne i szybkie pożegnanie, z obietnicami na ponowne spotkanie, ale bez nadziei na przyszłość. Ot, kilka intensywnych tygodni.

Kiedy teraz o tym myślę, rozumiem, że wszystko potoczyło się jak w tanim melodramacie, w którym jedna ze stron, ślepa z miłości, zostaje ofiarą piękna tej drugiej połowy. Teraz dopiero rozumiem, że ten brzydal i nieudacznik, zakochany bez pamięci i bez szans na więcej niż przelotny sierpniowy wybryk, to ja. Teraz pojmuję, jak wielka była dysproporjca między nami, jak głęboka moja desperacja, by jeszcze chwilę, jeszcze jedno spojrzenie, jeden wdech...

Jest wrzesień. Za tydzień kończy się lato. Pozostało mi kilka zdjęć. W A Coruñii po mnie – nic.

From el blog - a coruña