Saturday 13 March 2010

Wiadomości

Dużo rzeczy zmienia się, kiedy się wyjedzie. Klimat, dieta, praca, zwyczaje, język, sposób mówienia. Także grubość skarpetek (na wełniane tu za ciepło, a pół roku można w ogóle nie nosić), ilość herbaty wypijanej na rok (pije się tylko w miesiące zimowe, i to pod badawczym spojrzeniem tubylców, pytających się, czy abym nie chora), stosunek do rzeczy zbędnych (no bo co ja potem zrobię z drugim zestawem pościeli, 10 ręcznikami i foremką do ciasta?), poczucie dystansu (co daleko w Krakowie, blisko w Madrycie), stosunek do imigrantów (bo przykład patrzy na mnie z lustra) i inne detale.

W lutym największą zmianą dla mnie była sprawa wiadomości. Na oglądanie wiadomości przeznaczam dokładnie wyliczone 15 porannych minut, które potrzebne mi są na pochłąnięcie miski musli z owocami i jogurtem. Te 15 minut wystarcza mi na ogół, żeby zdobyć więcej loklanych informacji niż moi uczniowie. (Hiszpanie nie jadają śniadań, a jeśli już to w zadymionej kawiarni gdzieś po drodze do biura.) Szybki rzut oka na stronę BBC uzupełnia moją powierzchowną wiedzę, dopiero w weekend można sobie pozwolić na luksus rozkładania gazety na stole w kuchni przy niezbędnym kubku kawy.

Tak, to prawda. Przyznaję się. Nie wiem, co jest w polskich wiadomościach. Co najwyżej jakieś nagłówki, na prędce przeczytane i wyrwane z kontekstu jednozdaniowe podsumowania. Po prostu mam wakacje od polskich wiadomości. Taka dłuższa awaria w połączeniu. Nieuaktualniony system. Wiem jednak, że nie jestem jedyna. I że wcale nie trzeba żadnego wyjazdu, by zapaść w ten stan negacji i izolacji. Z tego co wiem, to nie każdy tak naprawdę śledzi kto komu dał, kto z kim się nie zgodził, co kto komu odburknął i gdzie jest Doda.

Ale w lutym coś się stało. Nagle zabrakło mi i wiadomości, i telewizji ,i gazet, i rozmów, i emocji, i zgadywania dystansu zanim podadzą oficjalny wynik. Zaczęła się Olimpiada.

Igrzyska pojawiły się tu rzecz jasna w wiadomościach i nawet były jakieś relacje na żywo. Ale nic z ekscytacji. Ot, po prostu, ciekawostka, oddalona stąd nie tylko o ocean, ale także o cały bagaż kulturowy i klimat półwyspu. No i bardzo mierne wyniki hiszpańskiej reprezentacji.

Więc nagle zamiast czytać o tym, co Zapatero powiedział do Rajoy’a (nasze wersja Donalda i Kaczki), czytałam o tym, jak daleko, jak szybko czy też jak dobrze pojechali nasi. I zatęskniłam za tym wszystkim, czego się niedocenia. Ci niezawsze przygotowani komentatorzy. Te śmiesznie wyglądające studia telewizyjne. Te rodzinne obiadki serwowane jako surówka do skoków Adama. To wstawanie nad ranem, by coś obejrzeć spod półprzymkniętych powiek.

Wszystko to zostawiłam za sobą wyjeżdżając i dopiero teraz, w połowie lutego, po 18 miesiącach, zdałam sobie sprawę, że w ogóle miałam kiedyś coś takiego jak zimową Olimpiadę.

Ciekawe, co jeszcze zostawiłam, zakwalifikowane do kategorii rzeczy niezmiennych i oczywistych. Jak zapas soli w szafce. Jak dobranocka o 19-tej i wiadomości o 19.30. Jak skarb zakopany w ogrodzie, o istnieniu którego nigdy się nie wiedziało.

The news

A lot of things change once you’ve left. The climate, your diet, your work, your habits, your language and they way you talk. Also the thickness of your socks (it’s too warm to wear woolen ones and you don’t need any for six months a year anyway), the amount of tea you drink a year (you only drink it during winter months and then under the locals’ scrutinizing look, asking you if you’re not sick by any chance), your attitude towards unnecessary things (because what will I do with a second bedding set, ten towels and a baking tray?), your sense of distance (what was far in Krakow, is close in Madrid), your approach towards immigrants (an example of one stares at you in the mirror) and other details.

In February the biggest change for me was the news. Watching the news takes up exactly 15 morning minutes which I need to consume a bowl of muesli with fruit and yoghurt. These 15 minutes are normally enough to absorb more news than my students. (Spanish people don’t usually eat breakfasts and if they do, it’s in a smoky bar on the way to the office.) A quick look at the BBC website completes my superficial knowledge and it’s not until the weekend that I can indulge myself with the luxury of opening the huge newspaper sheets over my table, with a mandatory cup of coffee.

Yes, it’s true. I admit it. I don’t know what’s happening in the Polish news. Some headlines at the most, quickly read and taken out of context one-sentence summaries. I’m simply on holiday from the Polish news. Just a longer failure in connection. Unupdated system. But I know that I’m not the only one and that you don’t need to leave at all to fall into this state of negation and isolation. As far as I know, not everybody follows who paid whom, who fell out of with whom, who muttered something and where Doda is.

But in February something happened. All of a sudden I started missing the news, and the telly, and the papers, and the conversations, and the emotion, and guessing the distance before they give the official results. The Olympics started.

The games of course appeared on the news here and there even was some live coverage. But no excitement. Simply a curiosity, not only an ocean, but also a culture and climate away. And also very poor results of the Spanish representation.

So instead of reading about what Zapatero said to Rajoy (a version of Brown and Cameron), I was reading about how far, how fast and how well we performed. And I started missing all the things you take for granted. The not always prepared commentators. The funny looking TV studios. The family dinners served like a salad to Adam’s jumps. Getting up at dawn to watch a competition with your eyes half-open.

I left all this behind when I left and it wasn’t until almost 18 months later, midway through February, that I realized that I even had such a thing like Winter Olympics.

I wonder what else I have left behind, put into the category of unchangeable and obvious things. Like having some salt at home. Like the ‘goodnight’ cartoon at 7 and news at 7.30. Like a treasure buried in the garden, whose existence you didn’t even know of.