Sunday, 26 September 2010

Sardynki, muszla, wielbłąd

Koniec lata. Dmuchane orki i krokodyle bez powietrza spoczęły na dnie walizek. Wyprane są wszystkie letnie sukienki. Sandały wyczyszczone z piasku zasnęły snem jesiennym. Opalona skóra spływa z każdym prysznicem. Wiaderka i łopatki płaczą po kątach. Dzieci wróciły do szkoły i my wracamy z daleka, gdzie wydało się nam przez chwilkę, że zmieniła się natura czasu i że już tak zawsze będziemy patrzeć na morze, drzemać na piasku i obserwować pojedyncze chmury jak wielkie drożdżówki przesuwające się nad naszymi głowami.

Koniec. Nie ma już półgodzinnej kolejki po nalepjsze lody w mieście i można kupić gałkę od ręki. Nie ma ręczników, parasoli, krzesełek i leżaków, piasek jest wolny, minęła epoka wczasowych najezdzców. Nie ma dzieci krzyczących i biegających, budujących, nie ma dorosłych aktywnych, ciągle grających, maszerujących, nie ma dorosłych leniwych, leżących pół dnia na jednym boku, ani tych pracowitych i zorganizowanych, z zegarkiem w ręku zmieniających pozycję i kąt ułożenia, z żelazną dyscypliną pokrywających się idealną opalenizną.

Spacer wzdłuż prawie wszystkich z siedmiu plaż miasta. Plaża Niebezpieczeństw, ta najbardziej spokojna. Podobna do niej Plaża Bikini. Następnie Plaża Wielbłąda, owijająca jak żółta apaszka olbrzymią skałę wynurzającą się z morza. Kilkadziesiąt kroków dalej Plaża Muszli, zaokrąglona i szumiąca, oddzielona małym urwiskiem od tych największych, najdłuższych, El Sardinero I i II. Piasek, wiatr i fale. I nic więcej. Oprócz przestrzeni. Oprócz powietrza, spokoju i energii.

Tak wygląda koniec lata w nadmorskim kurorcie, kiedy zrzuca swoją letnią kreację, aby przez kolejnych 9 miesięcy być niewielkim, deszczowym miastem z sardynkami, muszlą i wielbłądem.