Monday, 13 December 2010

Póki trwa 2010...

A gdyby tak dla odmiany nie robić długiej listy noworocznych postanowień, żadnych tam schudnięć, ulepszeń, popraw, drugich podejść, zgłębień, zmian, przemian, żadnych obietnic, żadnych „będę”, „nie będę”, „nigdy już”, „od teraz już zawsze”? Gdyby tak pierwszego stycznia zacząć bez rankingu rzeczy, na które jesteśmy zbyt leniwi lub nie dość wytrwali, bez listy przyszłych wyrzutów sumienia, bez samookłamywania się nalepionego na lodówkę lub ukrytego na ostatniej stronie notesu? Gdyby tak raz pójść na całego, bo w końcu nowe dekady chyba są od tego, żeby tak zupełnie dać się porwać, oderwać od dekad minionych, przeterminowanych, zepsutych...?

Gdyby tak zapisać tylko jedną rzecz, jedno marzenie, to od zawsze marzone, odmarzane ciągle na nowo, to które gdzieś się zapodziało wśród zbędnych kilogramów i ogólnej niedoskonałości naszej, naszych ciał i naszych kont, naszej rutyny, której nigdy nie planowaliśmy, a w którą wpadliśmy jak mucha do zupy, bezwiednie i bezsensownie, na skutek braku przemyślenia trajektorii lotu i tej nieszczęsnej grawitacji, co nie robi wyjątków...?

A co najważniejszje nie trzeba by dawać nikomu żadnych wyjaśnień! Po prostu zapisać to jedno jedyne i od razu zaniechać trybu przypuszczajacego, potencjalnego, życzeniowego. Zapomnieć o niweczącej końcówce „–by”. Nie powiedzieć już nigdy „poszedłbym”, „pojechałabym”, „zrobilibyśmy” ani „gdybym miał”, „gdybym nie była”. Zamiast form wątpliwych i chwiejnych wybrać formy zdecydowane. Zrobię, wyjadę, stworzę, napiszę, przeniosę, powiem.

Gdyby, gdyby, pogdybać można, pogdybać wolno, mamy prawo do gdybania! W końcu po coś istnieje tryb przypuszczający, po coś istnieją pytania retoryczne i przysłówki i wszystkie dźwięki, które wydajemy z siebie mówiąc o przyszłości mniej prawdopodobnej. Więc póki trwa 2010, gdybajmy! A potem...

Tuesday, 7 December 2010

Rozwiośnienie

Kiedy po tygodniach deszczowych dni przestaje padać, ogarnia nas rozwiośnienie. Jest sobota rano i uchylając oko widzę, że nie pada, nie dżdży, nie kapie, nie bryzga, nie zacina, nie zanosi się, nie dudni deszczem o szyby, nie spływa rzeką w dół ulicy. Ani cienia ulewy, ani odrobiny kapuśniaczku, powietrze nie pachnie oberwaniem chmury. Zrywamy się z łóżka i po szybkim śniadaniu ruszamy na spacer, aby nie przegapić tej grudniowej wiosny, tego późnojesiennego wybryku.

Wygodne buty, kurtka i aparat. To nic, że nie ma słońca na błękitnym tle.To nic, że wiatr jest zimny. Idziemy i idziemy, i nie ma końca to miasto, owinięte plażami jak wstążką, otoczone górami jak brzegiem piaskownicy. Rozwiośnieni wracamy do domu i wiemy, że jutro pewnie znowu będzie padać. Ale to nic. To tylko kantabryjskie myto, w ratach rozłożone na jesienne i zimowe miesiące.

Tuesday, 30 November 2010

Literować albo nie literować

Julian Tuwim napisał:

Abecadło z pieca spadło,
O ziemię się hukło,
Rozsypało się po kątach,
Strasznie się potłukło:
I -- zgubiło kropeczkę,
H -- złamało kładeczkę,
B -- zbiło sobie brzuszki,
A -- zwichnęło nóżki,
O -- jak balon pękło,
aż się P przelękło.
T -- daszek zgubiło,
L -- do U wskoczyło,
S -- się wyprostowało,
R -- prawą nogę złamało,
W -- stanęło do góry dnem i udaje, że jest M.

Abecadło Tuwima z pieca spadło, a moje wypadło z paszportu i razem z moimi dwoma imionai i nazwiskie prowadzi ze mną wojnę podjazdową - na klawiaturze komputera, w bankach i urzędzach.

Moja strategia wojenna opiera się na użyciu broni prostej i niedrogiej w użyciu. Na ogół dostępne są dwa warianty – długopis lub ołówek – i co najważniejsze oba sprawdzają się w akcji. Tak więc kiedy idę do urzędu, do banku, wyrobić kartę do biblioteki lub bilet miesięczny, dokładnie wiem co robić, kiedy na ogół nieszczęśliwa osoba po drugiej stronie stołu, za ladą czy też w okienku pyta mnie: ¿Como se llama usted?, wiem dobrze, co robić. Spokojnie i powoli odpowiadam i zaraz dodaję, z bronią w ręcę, że łatwiej będzie, jeśli swoją godność napiszę na kawałeczku papieru. I tu urzędnik czy też inny człowiek posiadający władzę przytakuje i docenia moją propozycję. Inna strategia to rzecz jasna użycie dokumentu tożsamości. W obu przypadkach są jednak konieczne dodatkowe wyjaśnenia – co jest imieniem, a co nazwiskiem oraz nie lada problem administracyjny, czyli dlaczego mam tylko jedno nazwisko, a nie dwa jak wszyscy normalni obywatele (Hiszpanie mają dwa nazwiska – jedno od ojca i jedno od matki, na skutek czego nie tylko mąż i żona, ale także ich dzieci mają różne nazwiska, a w rodzinie jedynie rodzeństwo nazywa się tak samo). Po tych wszystkich podjazdach i podejściach, zmaganiach i trudach, wygrywam bitwę.

Ale wygrać bitwę to nie to samo co wygrać wojnę. A wojna trwa i za sprawą technicznych rozwiązań staje się coraz bardziej wyrafinowana. Do konfrontacji z klawiaturą potrzebne jest dużo cierpliwości. Jeśli zachowa się spokój, sprawa jest do wygrania. Ale najbardziej zabójcza broń abecadła jest wbrew pozorom dużo prostsza i bardziej skuteczna. Ta broń to telefon.

Przez telefon nic się nie da napisać. Nie da się wskazać palcem, nie da się uśmiechem próbować zdobyć sobie życzliwość rozmówcy. Przez telefon jesteśmy bezbronni, rozbrojeni, bezradni i nie mamy szans z abecadłem! Sytuacja z początku wygląda podobnie. Pani pracująca dla banku, w którym masz konto, ma pomóc ci uruchomić kartę kredytową. Wszystko gra, więc przechodzicie do rzeczy no i pani pyta: ¿Como se llama usted? Odpowiadasz i zanim skończysz, zdajesz sobie sprawę, że jesteś w pułapce. Abecadło wygrało, a ty nie masz wyjścia - musisz literować. A kto próbował, ten wie, że literowanie wcale nie jest tak oczywiste, jak się wydaje i że literowania także trzeba się na uczyć. W przypadku karty kredytowej przychodzi potem kolej innych pytań, nieraz nie mniej skomplikowanych niż te nieszczęsne dwa imiona i nazwiska.

Ale przy odrobinie szczęścia trafimy na panią, która zna hiszpańską geografię. I tak od „a jak Andalucia”, „b jak Barcelona”, „c jak Cadiz” aż po „z jak Zaragoza”, nasza karta zostanie aktywowana, a my zwyciężymy abecadło i inne przypadłości obcokrajowca.

Ps. Wróg mimo wszysto śmieje się ostatni- w Hiszpanii nie mam miast zaczynających się na „k” i „w”.

Thursday, 25 November 2010

Terapia antyjesienna

W końcu nadszedł czas na od dawna zapowiadane przepisy!

Dzisiaj prosta przekąska o właściwościach antydepresyjnych, antydeszczowych, antyjesiennych.

Składniki: morcilla de Burgos (najbardziej znany rodzaj hiszpańskiej kaszanki), jedno mango (można zastąpić brzoskwinią). Oliwa z oliwek do smażenia.

Co tu dużo opisywać: mango obrać i pokroić. Morcillę pokroić w plastry grubości około 1.5 cm. Smażyć na wolnym ogniu z obu stron.

przepisy

ps. Należy uważać aby jedzenie pozostawione na pataleni nie przypaliło się w trakcie robienia zdjęć ;)

Wednesday, 24 November 2010

Słowniczek wyrazów często używanych

Abażur, brudnozielony, czarnoksiężnik, donikąd, Eskimos, falochron, gdzieniegdzie, hardy, Iliada, jak gdyby, krużganek, lekkoduch, łodyżka, makulatura, niepohamowany, obopólny, ósmoklasista, przyrząd, rzęsisty, stutysięczny, śledź, tężyzna, urażony, wstążeczka, znienacka, źdzbło, żyłka – oto wybór słów ze „Słowniczka wyrazów często używanych,których pisownię warto zapamiętać”, umieszczonego między rozdziałem na temat przecinka i zbioru dyktand w małej niebieskiej książeczce o kujońskim tytule „Ortografia na bardzo dobry”, wydanej w Warszawie w 1994 roku.

Nie wiem, czy wyżej wymienone to najważniejsze słowa w naszym słowniku, spodobała mi się jednak ta alfabetyczna lista wyrazów wyjętych z kontekstu, zgrupowanych według innego niż zwykle kryterium. Bo jak często rozprawiamy o abażurach,ósmoklasistachi brudnozielonych wstążeczkach?

Moja ortograficzna książeczka pełna jest zasad i przykładów, wszystko układa się w miarę logicznie jeśli skupić się na regułach polskiej ortografii. Jeśli jednak zapomnieć o tej niewdzięcznej misji szerzenia poprawnej pisowni, to ukażą się nam połączenia intrygujące nie tylko ortograficznie ale również – aż strach to powiedzieć – poetycko.

I tak na przykład, słowa „drzemać” i „modrzew” stoją koło siebie nic a nic nie przypuszczając, jak dobrze się uzupełniają. „Wszystko” i „zawsze” niby reprezentuję wyjątki pisowni „rz”, ale tak naprawdę są młodzieńczym wyznaniem miłości. „Łóżko, wzwyż, żarówka” mogłyby być opisem skromnej sypialni, „schyłek, schab, wschód” przepowiednią na temat kolejnego źródła świńskiej grypy, a lista nazw pisanych wielką literą przyprawia o zawrót głowy, jeśli wyobrazić sobie podróż z przystankami na trasie „Kreta”, „Wyspy Owcze”, „Półwysep Bałkański”.

Mój ulubiony rozdział to mimo wszystko „Pisownia wyrażeń przyimkowych i przyimków złożonych”. Znaleźć tam można następującą listę wyborów i sytuacji życiowych: „na przemian”, „po kryjomu”, „w poprzek”, „na przełaj”, „w zamian”, „na wyrost” oraz dwa wyjątki: „nawzajem” i „poniewczasie”.

Na koniec kilka perełek z wspomnianego już rozdziału na temat przecinka:
„Tegoroczny młodzieżowy festiwal przebiegał nadzwyczajnie spokojnie.”
„Dozorca był niesympatyczny, ale pracowity.”
„Piotrze, zadzwonię wieczorem do ciebie.”
Oraz gwóźdź odcinka:
„Marta jest, moim zdaniem, niezwykle uprzejma.”

Tuesday, 23 November 2010

Słupki i krzywe, czyli o pogodzie

O listopadzie można też w tonie bardziej praktycznym – w postaci słupków i krzywych. I tu bez niespodzianek – w listopadzie pada najwięcej. To znaczy potwierdzają się podejrzenia wysnute na gruncie obserwacji – pada mniej więcej co 15 minut, czyli nie dość czasu żeby suchą głową wyskoczyć do sklepu na rogu kiedy skończy się wino, mąka, jajka.

Co do temperatury, będzie jeszcze parę stopni zimniej, ale za to z mniejszą ilością deszczu, co oznacza, że czapki raczej zostaną w szufladzie, oprócz tych dni, kiedy miasto przeszyje zimny, górsko-morski wiatr.

Dla porównania: listopadowe opady w Krakowie to średnia 45 mm, w Glasgow 130mm. W Santander 144mm. Innymi słowy, dla jednych z deszczu, dla innych z mżawki pod rynnę.

From el blog - santander

Źródło: http://es.wikipedia.org/wiki/Santander na podstawie Instituto Nacional de Meteorología.

Monday, 22 November 2010

Jest listopad

Jest listopad. Za chwilę święta. Będziemy mogli przejrzeć się w oczach dawno niewidzianych bliskich. Będzie dużo jedzenia. Będzie herbata z mlekiem i długie poranki w piżamach. Będą chwile przyjemne i słodkie. Będzie też zakłopotanie i niezrozumienie, konlifkty opinii i interesów, różnice w planach na przyszłość. Będzie wojna o ostatni kawałek sernika. Wojna o kanapę. O to, kto robi następny kubek. Oprócz tego spacery, sprzątanie, patrzenie na śnieg, mokre skarpetki na kaloryferze, siedzenie przy kominku, przy winie, przy kuchennym stole. Bezsensowne zdjęcia.

Jest listopad. Trzeba walizkę wyjąć spod łóżka, otrzepać ją z kurzu, przygotować na pielgrzymkę, którą jak my podejmą inni, zmuszeni mieszanką obowiązku i tęsknoty.

Jest listopad. Urząd miasta wywiesił już dekoracje, jeszcze niazapalone mokną w deszczu, szarpane wiatrem. W oknach wystawowych już czerwono. Tu i tam choinki. Śmiesznie trochę wyglądają na tle palm i fal.

Jest listopad. Czas szukać prezentów.

Jest listopad. Przed oczami mam klify i plaże jeszcze niepogrążone w deszczu.

Za pół roku będzie maj.

Sunday, 21 November 2010

Wspomnienia fotograficzne 2

From el blog - santander



Jechaliśmy zawiłą drogą przez zielone wzgórza, z morzem po prawej i górami po lewej stronie. Bez mapy ani GPSu, jechaliśmy raczej bez celu, od czasu do czasu szukając drogi prostopadłej do morza.


Było cieplej niż się wydaje na zdjęciu. Było głośno od wiatru i parking był pusty. Na skałach stał rybak, w okół niego biegał mały pies, obszczekując albo nas, albo sztorm.


Woda miała temperaturę powietrza, a fale krzyżowały się w trójkątnej zatoce, wciągając niepostrzeżenie w morze. Skakanie na tych dzikich falach przeniosło nas kilkanaście lat wstecz, kiedy w innej zatoce i na innych falach szalonych od sztormu przyszło nam dzielić podobny moment dziecinnej radości.


Z powrotem w aucie mieliśmy słone wargi, potargane włosy i zupełnie nowe ciało – odświeżone, młodsze, beztroskie i gotowe do dalszej drogi.


Zatrzymaliśmy się znów jakieś pół godziny później. W prostym nadmorskim barze szczęśliwi i radośni rozmawialiśmy pochłaniając kawałek tortu i popijając kawą. Bar musiał być naprawdę nieciekawy, bo nie zrobiliśmy tam żadnego zdjęcia. A jednak – jego wspomnienie jest jasne i silne. Nie zmywa się ono z innym, jedynie wzmacnia siłę wszystkich pozostałych wspomnień z kategorii ‘kawa w wybranym na chybił trafił nadmorskim barze’.

Monday, 8 November 2010

Coś śmiesznego

Jeden z moich stałych czytelników poprosił mnie ostatnio, żebym napisała coś śmiesznego.

Z czego by się tu pośmiać?

Na przykład z pingwinów. Jest tu małe zoo, w zasadzie nawet nie zoo, tylko trzy baseny z morską wodą odgrodzone od fal kilkoma skałami. W pierwszym basenie szaleją lwy morskie (wyglądają groźne, nikomu nie do śmiechu). W drugim basenie moczą się foki (tu robi się cieplej, one całkiem zabawnie wyglądają kiedy wyjdą z wody, biedne niezdary). W trzecim stoją w małej grupie pingwiny (na ich widok każdy się uśmiecha, poprawia się ludziom humor i inne tego typu pozytywne objawy). Jak się nad tym zastanowić – owszem, miło i przyjemnie w tym zoo – ale nic śmiesznego.

Tymczasem niedawno wspomniany rozejm został gwałtownie zerwany. Fale mają od 7 do 9 metrów (skoro mowa o zoo, to żyrafa ma między 4.5 a 5.5 metrów, słoń nieco ponad 4). Wiatr w porywach do 100 kilometrów na godzinę. Do tego deszcz – nie tyle padający co latający we wszystkich możliwych kierunkach. Razem wygląda to wszystko niesamowicie, tyle złości, energii, dramatyzmu, takie rozszalenie. Taki się człowiek nagle mały robi, taki zmartwiony o to, jak dostanie się z pracy do domu suchą stopą i czy uda się jeszcze po drodze zrobić zakupy w supermarkecie.

Około 17.00 ostatnia przerwa w lekcjach, z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni rozmawiam z uczniami, rzecz jasna głównie o pogodzie. (Naprawdę trudno jest odkleić oczy od szyby, tak ten huragan wciąga!). Aż nagle jeden z uczniów mówi: Tak naprawdę jestem z Kuby. Dla mnie ta pogoda to nic specjalnego. Huragan to jest wtedy, kiedy latają stoły i rowery.

Po kilku słowach ni to podziwu, ni to niedowierzania, szybko zmieniamy temat. Uczeń z Kuby jest bardzo miły i nie miał nic złego na myśli, a jednak udało mu się tymi stołami i rowerami ośmieszyć to nasze przejęcie, to pogodowe poczucie wyższości tych, którzy mieszkają na dzikiej, nieokiełznanej północy (twardziele!) nad tymi, którzy mieszkają na spokojnym, ugrzecznionym południu (mięczaki!)

Najlepiej śmiać się z siebie samego. Nigdy nie braknie tematu.

Saturday, 30 October 2010

Rozejm

Północ jest zielona. Północ jest granatowa. Czysta i przestrzenna. Północ jest kontrastem morza i nieba. Kontrastem morza i gór. Doskonałością ptaka i ryby. Jest potęgą fali i wiatru, wytrwałością brzegu i lasów, ciepłem słońca i chłodem cienia.

Nic tu nie uprasza się o podziw, o poklask, nic nie stara się przypodobać. Nie ma kiczowatych widoków, nic nie jest oswojone, jedynie chwilowo przyzwala na wpółpracę z nami. W każdej chwili fale mogą wtargnąć do mieszkań przy promenadzie, połknąć stoliki i krzesła w kafejkach nad wodą, porozrzucać samochody i rowery jak blaszane zabawki, porwać na strzępy żagle, firanki, sukienki. Łatwo o tym zapomnieć w dni słoneczne i przejrzyste, dni bez cienia gniewu na tafli wody i jedynie z lekkim powiewem bryzy we włosach. Więcej jest tu jednak dni takich jak dziś, kiedy nagle, niezapowiedziane, jak niczym nie spowodwany gniew rodzica, zasłaniają niebo ciężkie, ciemne chmury. Jakby ktoś nagle zezłościł się na nas i chciał ukarać nas za naszą zuchwałość, zahaczając chmury o grzbiety gór, zamykając szczelnie całą zatokę, jakby była skrzynią z ciężkiem wiekiem na zawiasach.

Północ jest oczekiwaniem na powrót zieleni i granatu.

Mieszkamy tu jedynie za sprawą chwilowego rozejmu.

Wednesday, 27 October 2010

Powtarzalność (małych) dworców autobusowych

Powtarzalność (małych) dworców autobusowych. Ich niczym nieuzasadniona wielka przestrzeń i niewytłumaczalny brud. Jak gdyby zawsze było tam pełno ludzi i nastała właśnie tylko chwilowa ulga w ruchu. Nieuprzejma obsługa, znudzona i zrezygnowana. Panie w informacji turystycznej, które nie zwracają uwagi na zgubionych turystów. Enigmatyczni kierowcy, pojawiają się, ku uciesze pań w kontrolce, i znikają, tak aby miał czas na kolejną kawę z fusów w szklance. Zżółkły rozkład jazdy, trudny do rozszyfrowania, pełny tajemnych znaków i literek, przez które tyle razy czekaliśmy na daremno i musieliśmy zawrócić. W końcu panie w toaletach, obrażone i wyniosłe, egzekwujące ceny o wiele zbyt wygórowane jak na jakość oferowanych usług. Ten nieodzowny szary papier toaletowy, połamane klamki i uchwyty, pusty pojemnik na mydło i poplamione rdzą lustro. Tanie bary, pogrążone w ciemnych kątach lub korytarzach, których nikt by nigdy nie odwiedził, gdyby nie wczesna lub późna godzina i bilet na autobus za najwyżej kwadrans.

Siedzimy jak tuzin innych osób w takim barze i usiłujemy przelać herbatę z parzącego metalowego dzbanuszka do filiżanki. Większość herbaty rozlewa się po stole, jednak udaje się filiżanke napełnić. Czyżby rozlewanie było wkalkulowane w cenę? Rogalik, który nigdy nawet nie słyszał o swoich paryskich kuzynach, namaka herbatą i mimo wszystko spełnia swoją rolę – uspokaja żołądek, podekscytowany kolejną podróża, setką kilometrów, nieznanym smakiem wody.

Ile osób siedzi tak jak my przy lepiącym się stoliku, pogrążonych w myślach o tym, jak będzie tam, gdzie jedziemy? Ile osób przezornie ściska przed sobą plecak, w którym przemycamy wszystko i tylko to, co niezbędne? Niewiele tego. Szczoteczka do zębów, pasta na spółkę, lekki ręcznik, para spodni na zmianę, krem na słońce. Notes z adresami, paszporty, karta bankowa i trochę pieniędzy. I do wyboru: 1984, Romeo i Julia, Kapuściński, Czarodziejska Góra, czyjeś dzieła wybrane. Wybór na ogół przypadkowy, bo książki w podróży przygarnia się i porzuca. Nigdy więcej nie będziemy czuć tak mocno, że to książka wybrała nas, a nie my ją, czekając na ławce na peronie, pod łóżkiem w hostelu.

Dworzec budzi się trochę na chwilę przed odjazdem pierwszych autobusów. Każdy podąża w swoją stronę i za chwilę wszystkie dusze podróżników, pozwolą swoim przypadkowym ciałom zasnąć w najniewygodniejszych pozycjach, w hałasie silników, w upale zamkniętych okien. One same będą zajęte układaniem pudełek w szafie pamięci. Powieszą ubrania rozsypane na podłodze, poskładają bieliznę, poparują skarpetki. W końcu ktoś musi od czasu do czasu posprzątać, zasłać sny pozszywane ze skrawków wszystkiego, co zobaczone, usłyszane i spróbowane. Trzeba zrobić miejsce na kolejny dworzec, jakkolwiek nie byłby podobny do poprzedniego.

Sunday, 26 September 2010

Sardynki, muszla, wielbłąd

Koniec lata. Dmuchane orki i krokodyle bez powietrza spoczęły na dnie walizek. Wyprane są wszystkie letnie sukienki. Sandały wyczyszczone z piasku zasnęły snem jesiennym. Opalona skóra spływa z każdym prysznicem. Wiaderka i łopatki płaczą po kątach. Dzieci wróciły do szkoły i my wracamy z daleka, gdzie wydało się nam przez chwilkę, że zmieniła się natura czasu i że już tak zawsze będziemy patrzeć na morze, drzemać na piasku i obserwować pojedyncze chmury jak wielkie drożdżówki przesuwające się nad naszymi głowami.

Koniec. Nie ma już półgodzinnej kolejki po nalepjsze lody w mieście i można kupić gałkę od ręki. Nie ma ręczników, parasoli, krzesełek i leżaków, piasek jest wolny, minęła epoka wczasowych najezdzców. Nie ma dzieci krzyczących i biegających, budujących, nie ma dorosłych aktywnych, ciągle grających, maszerujących, nie ma dorosłych leniwych, leżących pół dnia na jednym boku, ani tych pracowitych i zorganizowanych, z zegarkiem w ręku zmieniających pozycję i kąt ułożenia, z żelazną dyscypliną pokrywających się idealną opalenizną.

Spacer wzdłuż prawie wszystkich z siedmiu plaż miasta. Plaża Niebezpieczeństw, ta najbardziej spokojna. Podobna do niej Plaża Bikini. Następnie Plaża Wielbłąda, owijająca jak żółta apaszka olbrzymią skałę wynurzającą się z morza. Kilkadziesiąt kroków dalej Plaża Muszli, zaokrąglona i szumiąca, oddzielona małym urwiskiem od tych największych, najdłuższych, El Sardinero I i II. Piasek, wiatr i fale. I nic więcej. Oprócz przestrzeni. Oprócz powietrza, spokoju i energii.

Tak wygląda koniec lata w nadmorskim kurorcie, kiedy zrzuca swoją letnią kreację, aby przez kolejnych 9 miesięcy być niewielkim, deszczowym miastem z sardynkami, muszlą i wielbłądem.

Thursday, 16 September 2010

Mleczny luksus

Po wakacyjnym przelotnym romansie czas na bardziej stały związek. A zatem kilka następnych odcinków będzie o tym, czym zauroczył mnie nasz kolejny hiszpański przystanek – Santander.

Kilka pierwszych dni. Ogólne zadanie – znaleźć wszystko to, co potrzebne. Ustalanie codziennych ścieżek, zalążki zwyczajów na przyszłość. Na liście, obok zameldowania w urzędzie i zlokalizowania poczty, bardzo ważny punkt – skąd wziąć świeże mleko?

W supermarketach stoją całe regały mleka UHT – nigdy niepsującej się cieczy, której bliżej do wody niż mleka, zwłaszcza w wersji 0% tłuszczu. Nie wiem, kiedy odzwyczaiłam się od tego mało apetycznego rozwiązania, zapewne gdzieś między Szwecją a Szkocją, gdzie mleka UHT po prostu się nie pija. A może wróciło do mnie wspomnienie z lat dziecinnych, kiedy to na mało apetycznej wycieraczce jeszcze mniej apetycznej klatki schodowej w bloku, czekała butelka świeżego mleka. Bez względu na przyczyny mlecznego przewrotu skutek jest jeden – kilka pierwszych dni upływa bez mleka. Przeszukanie wszystkich supermarketów i delikatesów w okolicy nie przyniosło bowiem rezultatów, a rozpuszczone podniebienie odmawiało ka-te-go-rycz-nie kupna kartonu z odsmakowaną, odmlecznioną zawartością.

Aż tu nagle stał się cud. Znalazłam MLEKOMASZYNĘ:


System jest bardzo prosty. Oto instrukcje:
Kupić butelkę (40 centów)
Litr mleka – 1 euro, pół litra – 50 centów (wrzucić monety do mlekomaszyny)
Otworzyć drzwiczki, podsunąć butelkę pod kranik.
Nacisnąć przycisk START.
Po napełnieniu butelki zamknąć drzwiczki i zapamiętać naklejoną na nich datę ważności.

Proste i genialne. Mleko, nie od krowy, ale za to od producenta ,prosto do klienta, bez czasochłonnego pośrednictwa supermarketów. Efekt –mleczny luksus co rano.

From el blog - santander

Tuesday, 14 September 2010

Jak w tanim melodramacie

Mieszkanie w A Coruñii było jak wakacyjny romans. Zaczęło się zachwytem i euforią, przeszło następnie w fazę spokojnego upojenia, aż przyszedł czas na smutne i szybkie pożegnanie, z obietnicami na ponowne spotkanie, ale bez nadziei na przyszłość. Ot, kilka intensywnych tygodni.

Kiedy teraz o tym myślę, rozumiem, że wszystko potoczyło się jak w tanim melodramacie, w którym jedna ze stron, ślepa z miłości, zostaje ofiarą piękna tej drugiej połowy. Teraz dopiero rozumiem, że ten brzydal i nieudacznik, zakochany bez pamięci i bez szans na więcej niż przelotny sierpniowy wybryk, to ja. Teraz pojmuję, jak wielka była dysproporjca między nami, jak głęboka moja desperacja, by jeszcze chwilę, jeszcze jedno spojrzenie, jeden wdech...

Jest wrzesień. Za tydzień kończy się lato. Pozostało mi kilka zdjęć. W A Coruñii po mnie – nic.

From el blog - a coruña

Saturday, 11 September 2010

O władzy przedmiotów

Mówi się, że przeprowadzki sprzyjają oczyszczeniu. Zmiana adresu to zrzucenie starych liści, linienie, pozbycie się znoszonej skóry.

W moim przypadku odbywa się to tak: dzielę wszystkie posiadane przeze mnie przedmioty na trzy grupy: ‘zabieram’, ‘wyrzucam’ i ‘nie wiem’. Po ukończeniu pierwszej selekcji przechodzę do następnej, stosując tą samą zasadę wobec grupy ‘nie wiem’. I wtedy okazuje się, że przedmioty mają nade mną władzę, a oprócz tego dobrze wyćwiczoną siłę perswazji oraz sekretny plan na to, jak przeżyć wielką czystkę.

I tak biorę do ręki jeden po drugim przeróżnych przedstawicieli świata nieożywionego. Oglądam z prawej i lewej, pod światło, obracam do góry nogami lub brzuchem i oceniam stosunek przydatności względem trudu włożenia ich do pudełka lub walizki, zniesienia po schodach, przeniesienia, przewiezienia, wniesienia po schodach, wyciągnięcia z walizki lub pudełka i znalezienia im nowego miejsca.

Wydawać by się mogło, że sytuacja tych starych swetrów, skarpetek nie do pary, miarki do mąki, pocztówek z muzeum, zwitków wstążki po jakimś prezencie, powłoczki na poduszkę bez kompletu, znoszonych sandałów, starego czajnika, nadpalonej świeczki, książki kucharskiej w języku, którego nie znam oraz klamerek, jest zupełnie beznadziejna. A jednak! Każdy z zagrożonych zagładą przedmiotów zabiera się do pracy i stosując wszelkie możliwe uniki i argumenty, próbuje uczepić się tej szczęsliwszej kupy rupieci, tego mojego nieszczęsnego ‘zabieram’.

Z własnej przegranej i słabości zdaję sobię sprawę dopiero kiedy, już po przeprowadzce, otwieram pudła, walizki, torby, zwitki, worki. Znajduję w nich rzeczy, które od dawna chciałam wyrzucić, porzucić. Jakim cudem przemyciły się do mojego nowego życia? Jak udało im się mnie omamić?!

Tym razem nie daję im czasu. Zanim się przebudzą, zanim spojrzą mi w oczy i przylepią się znów do moich dłoni, wkładam je po cichu do kartonowego pudła i na wszelki wypadek wystawiam za drzwi.

Starą skórę ściąga się z trudem.

Monday, 30 August 2010

Definicja

Plaża – neutralna przestrzeń o wysokich walorach estetycznych przeznaczona dla wszystkich obywateli. Dwulatki, siedmiolatki, nastolatki, młodzi kochankowie, starsi kochankowie, rodzice z dziećmi, dziadkowie, babcie. Plaża zapewnia współistnienie wszystkich wyżej wymienionych, a także wielu innych, w pokoju i harmonii.

Tu można powstać i zniknąć. Wynurzyć się z fal lub na główkę wskoczyć w białą pianę. Tu można zgubić i odnaleźć w piasku skarby rzeczywiste lub nie. Jak wiatr zapominać lub pamięć pod wiatr odświeżać. Spać i budzić się radośnie. Tu granica między tobą a drugim człowiekiem jest mniej nachalna za sprawą nagości. Tu można pisać, malować, projektować na piasku najśmielsze projekty jednorazowe. Tu nasza delikatna kondycja jasno kłuje w oczy, odbijając się od lustra wody. Dzięki temu czujemy się bezpieczniej, w szczelnych objęciach słońca i piasku. Tu ciało jest wolne, pozbawione złudzeń, naturalne jak powyginana morska trawa wypluta na brzeg. Tu postrzeganie czasu jest jak oglądanie najnowszej kolekcji prêt-à-porter na paryskim wybiegu – ciało za ciałem,spacerując przesuwaja się nam przed oczami, pokazując z grubsza biorąc ten sam model, różniący się jedynie datą, stylem wykonania, dodatkami.
I znika pośpiech, i spokój z każdą falą wpływa nam do głowy, i w dłoniach nagle topi się nam nasza egzystencja, jak lód na patyku. Zostaje tylko tu i teraz.

Sunday, 29 August 2010

To nie są wakacje

Jestem jak zdziczały pies spuszczony ze smyczy. Rzucam się na wszystko z wywieszonym jęzorem. Jem więcej, niż mogę. Kawałki ośmiornicy połykam w całości. Kładę się spać zbyt późno, by mieć czas na obwąchiwanie okolicy. Promienie słońca zachłannie wcieram w skórę. Nocą zostawiam okno otwarte na oścież, by nie uronić ani kropli aromatu. Nie czytam, by nie trwonić widoków. Innymi słowy, normalne zachownanie wakacyjne. Zdziczenie urlopowe. Zachłanność wczasowicza.

Minęły już cztery tygodnie, a ja dalej zapominam, że to nie są wakacje. Że przez jakiś czas tak będzie wyglądać moja codzienność.

Saturday, 14 August 2010

Koniec świata

Niecodziennie odwiedza się koniec świata. W ogóle to końców jest kilka. Na południu, północy, wschodzie i zachodzie. Najbardziej powodzi się chyba tym zachodnim. Podczas gdy pozostałe kierunki, jakkolwiek tajemnicze by nie były, przez wieki poddawane były mniejszym lub większym badaniom, zdołały oswoić ludzką wyobraźnię i rozmyły się na szlakach handlowych i politycznych. Zachód natomiast pozostał przez długo właśnie końcem – końcem tego co znane i stare; i początkiem - miejscem magicznym, obietnicą, bramą do nowego świata.

Bycie końcem świata (lub chociaż bycie w jego pobliżu) to zajęcie lukratywne i raczej prestiżowe – przyciągało i przyciąga pielgrzymów i wizjonerów. I właśnie dlatego końców świata jest na zachodzie Europy conajmniej kilka. To faktyczne, położone niedelako Lizbony Cabo da Roca, oraz inne, przez pomyłkę lub za sprawą przebiegłych miejscowych, uważane za najbardziej zachodnie punkty zarówno Półwyspu Iberyjskiego jak i kontynentu europejskiego.

Jednym z owych uzurpatorów pożądanego tytułu jest przylądek Fisterra (wersja galicyjska, wersja kastylijska: Finisterre, obie znaczą ‘koniec ziemi’). Fisterra, zapewne jak inne końce świata, jest miejscem wietrznym, ozdobionym białą latarnią morską i przyćmione nieprawdopodobnymi widokami. Rozpusta przestrzeni. Żart z ludzkiej miary. Groźna lekkość i wdźięk.








To, co wyróżnia Fisterrę od innych końców, to buty. Buty pielgrzymów, którzy po dniach lub tygodniach spędzonych w drodze, po piwie i modlitwie w niedalekim Santiago de Compostella, przychodzą pod latarnię na przylądku Fisterra, by poświęcić swoje buty. Nieznanego pochodzenia tradycja każe im robić ogniska z wychodzonych i przechodzonych adidasów, trampek, sandałów i butów wspinaczkowych. Na przylądku wiele jest śladów ognisk, a także napisów ‘NO FIRE’. Z obawy przed pożarami lasów, pielgrzymi zdają się wybierać dziś inne rozwiązania:





Poświęcone w ten sposób buty pozostają na Fisterra, a pielgrzymi, nowoobuci i spełnieni, wracają do starego świata, kończyć lub zaczynać to, co przemyśleli po drodze.

Monday, 9 August 2010

Reaktywacja

Pytanie 1:
Czy Twoje kości skrzypią jak stare krzesło, stary szprychy w rowerze, stare schody na strych?


Pytanie 2:
Czy Twoja krew ścięła się jak galaretka raczej bezsmakowa, bez dodatku cukru, ni to agrest, ni pomarańcz, ni malina?


Pytanie 3:
Czy Twoje stopy swędzą Cię i puchną, mimo pumeksu, kremu, opierania o ścianę i butów oddychających, relaksujących?


Jeśli opisane symptomy są Ci nieznane, spójrz w lustro i pogratuluj sobie, bo znalazłeś swoje miejsce we właściwym czasie. Jeśli odpowiedź na którekolwiek z powyższych pytań brzmi ‘tak’, zapraszam do dalszej lektury.


Sposoby na reaktywację systemu:


OPCJA PIERWSZA: zmiana fryzury, tatuaż, zapuszczanie wąsa, zmiana stylu z ZARY na H&M lub odwrotnie, buty w nietypowym kolorze, wzorzysty zestaw pościeli z IKEI.


OPCJA DRUGA: nowe hobby (od przyziemnych po uduchowione, od aerobiku po jogę, od nauki języka po szydełkowanie, od kursu dla kierowców wyścigowych po zbieranie żelazek).


OPCJA MOJA: wyjechać.


602 kilometry na północny zachód od Madrytu, na niewielkiem półwyspie wbijającym się jak młotek w Atlantyk, opiera się sile wiatru i fal moje kolejne miasto. Nazywa się A Coruña, jest położona w części Hiszpanii o swojskiej nazwie Galicja i z lotu ptaka wygląda tak:





Sunday, 23 May 2010

El Camino de la Liga; Koniec

15 miast, 20 drużyn. 51 strzelonych goli. 18700 kilometrów. Samolotem, pociągiem, autobusem, samochodem, taksówką, metrem, na nogach. 9 miesięcy.
A wszystko dzięki chlopięcej zachciance, dzięki kolekcji piłkarskich szalików i koszulek, szczelnie zawiązanych w dużym worku na śmieci, na dnie szafy pewnego szkockiego chłopca. To tam się wszystko zaczęło.
Gdyby nie ta zachcianka, nie byłoby mnie teraz w pociągu między miastem, które ukochał sobie Hemingway, a miastem, w którym niespodziewanie przyszło mi spędzić 2 lata. Wśród wielu innych, ominęłoby mnie również spacer po ulichach pachnących jaśminem i pomarańczami, muzuem złapane w rybią łuskę, krowa żująca trawę w polu z widokiem na rozwiane morze, blask świątecznych ozdób na palmach.
Nasz ślad rozciąga się po półwyspie jak pajęczyna. Ma jeden centralny punkt i wiele symetrycznie rozchodzących się odnóg. Do lepkich od ciekawości nici przylepiały się jak muchy wyjazd po wyjeździe, pełne życia stworzenia zlepione ze wspomnień i wrażeń. Teraz nastał czas pająka, który zanim uda się w kolejne miejsce, musi lekko i zwinnie przejść po usnutych przez siebie niciach i, połykając skrzętnie wszystkie stwory napotkane po drodze, uchronić je od uschnięcia i zapomnienia.
Zieleń gór, palm, rzek w wąwozie, butelek po winie, trawy łąk. Suchy kolor ziemi pooranej przez rolników, przez czas, przez wyschnięte strumienie. Lekka biel wiatraków, żagli, piany na groźnych falach. Czerń wulkanu, karaluchów, nocy widzianej z pociągu, smutnych oczu przegranych.
Wszystkie chwile nieistnienia, kroki i wizyty bez śladu, immunitet odwiedzającego, nieszkodliwość przyjezdnego spojrzenia, niewinność pierwszego i być może ostatniego razu.
Wszystko to na zawsze pozostałby nieodkryte i niedoświadczone, gdyby właściciel tamtego worka na śmieci nie wpadł na swój futbolowy pomysł.

Pająk chrupie po cichu i już myśli, gdzie by tu usnuć kolejną sieć.

El Camino de la Liga; The End

15 cities, 20 teams. 51 goals. 18,700 kilometers. By plane, by train, by bus, by car, by taxi, by metro, on foot. 9 months.
Everything thanks to a boyish whim, thanks to a collection of football scarves and tops, tightly tied in a big bin bag, at the bottom of one Scottish boy’s wardrobe. That’s where it all started.

If it weren’t for that whim, I wouldn’t be on a train now, traveling from a city that Hemingway fell in love with to a city where I happened to live for 2 years. Among many others, I wouldn’t have been given the chance to walk along streets smelling of jasmine and oranges, to see a museum caught in fish scales, a cow chewing on grass with a view over a windy see, the glitter of Christmas decorations on palm trees.

Our trace stretches across the peninsula like a spider web. It has one central point and many symmetrically spreading arms. Our trips, one after the other, got caught in the sticky spider threads like flies, creatures full of life, put together from memories and impressions. Now it is the spider’s time, but before it can go to another place, it will have to lightly and agilely creep along its threads and swallow all the creatures found on the way, to protect them from going dry or being forgotten.

The greenness of mountains, palm trees, rivers in gorges, wine bottles, grass on meadows. The dry colour of soil, ploughed by farmer, by time, by dry streams. The whiteness of windmills, sails, foam on dangerous waves. The blackness of the volcano, cockroaches, a night seen from a train, the losers’ sad eyes.

All the moments of a traveler’s non-being, steps and visits without a trace, a visitor’s immunity, the harmlessness of the sightseeing eye, the innocence of the first and maybe the last time.
All this would have remained undiscovered and unexperienced if the owner of that bin bag hadn’t come up with his football idea.

The spider is eating quietly, thinking of where to spin its next web.

Saturday, 13 March 2010

Wiadomości

Dużo rzeczy zmienia się, kiedy się wyjedzie. Klimat, dieta, praca, zwyczaje, język, sposób mówienia. Także grubość skarpetek (na wełniane tu za ciepło, a pół roku można w ogóle nie nosić), ilość herbaty wypijanej na rok (pije się tylko w miesiące zimowe, i to pod badawczym spojrzeniem tubylców, pytających się, czy abym nie chora), stosunek do rzeczy zbędnych (no bo co ja potem zrobię z drugim zestawem pościeli, 10 ręcznikami i foremką do ciasta?), poczucie dystansu (co daleko w Krakowie, blisko w Madrycie), stosunek do imigrantów (bo przykład patrzy na mnie z lustra) i inne detale.

W lutym największą zmianą dla mnie była sprawa wiadomości. Na oglądanie wiadomości przeznaczam dokładnie wyliczone 15 porannych minut, które potrzebne mi są na pochłąnięcie miski musli z owocami i jogurtem. Te 15 minut wystarcza mi na ogół, żeby zdobyć więcej loklanych informacji niż moi uczniowie. (Hiszpanie nie jadają śniadań, a jeśli już to w zadymionej kawiarni gdzieś po drodze do biura.) Szybki rzut oka na stronę BBC uzupełnia moją powierzchowną wiedzę, dopiero w weekend można sobie pozwolić na luksus rozkładania gazety na stole w kuchni przy niezbędnym kubku kawy.

Tak, to prawda. Przyznaję się. Nie wiem, co jest w polskich wiadomościach. Co najwyżej jakieś nagłówki, na prędce przeczytane i wyrwane z kontekstu jednozdaniowe podsumowania. Po prostu mam wakacje od polskich wiadomości. Taka dłuższa awaria w połączeniu. Nieuaktualniony system. Wiem jednak, że nie jestem jedyna. I że wcale nie trzeba żadnego wyjazdu, by zapaść w ten stan negacji i izolacji. Z tego co wiem, to nie każdy tak naprawdę śledzi kto komu dał, kto z kim się nie zgodził, co kto komu odburknął i gdzie jest Doda.

Ale w lutym coś się stało. Nagle zabrakło mi i wiadomości, i telewizji ,i gazet, i rozmów, i emocji, i zgadywania dystansu zanim podadzą oficjalny wynik. Zaczęła się Olimpiada.

Igrzyska pojawiły się tu rzecz jasna w wiadomościach i nawet były jakieś relacje na żywo. Ale nic z ekscytacji. Ot, po prostu, ciekawostka, oddalona stąd nie tylko o ocean, ale także o cały bagaż kulturowy i klimat półwyspu. No i bardzo mierne wyniki hiszpańskiej reprezentacji.

Więc nagle zamiast czytać o tym, co Zapatero powiedział do Rajoy’a (nasze wersja Donalda i Kaczki), czytałam o tym, jak daleko, jak szybko czy też jak dobrze pojechali nasi. I zatęskniłam za tym wszystkim, czego się niedocenia. Ci niezawsze przygotowani komentatorzy. Te śmiesznie wyglądające studia telewizyjne. Te rodzinne obiadki serwowane jako surówka do skoków Adama. To wstawanie nad ranem, by coś obejrzeć spod półprzymkniętych powiek.

Wszystko to zostawiłam za sobą wyjeżdżając i dopiero teraz, w połowie lutego, po 18 miesiącach, zdałam sobie sprawę, że w ogóle miałam kiedyś coś takiego jak zimową Olimpiadę.

Ciekawe, co jeszcze zostawiłam, zakwalifikowane do kategorii rzeczy niezmiennych i oczywistych. Jak zapas soli w szafce. Jak dobranocka o 19-tej i wiadomości o 19.30. Jak skarb zakopany w ogrodzie, o istnieniu którego nigdy się nie wiedziało.

The news

A lot of things change once you’ve left. The climate, your diet, your work, your habits, your language and they way you talk. Also the thickness of your socks (it’s too warm to wear woolen ones and you don’t need any for six months a year anyway), the amount of tea you drink a year (you only drink it during winter months and then under the locals’ scrutinizing look, asking you if you’re not sick by any chance), your attitude towards unnecessary things (because what will I do with a second bedding set, ten towels and a baking tray?), your sense of distance (what was far in Krakow, is close in Madrid), your approach towards immigrants (an example of one stares at you in the mirror) and other details.

In February the biggest change for me was the news. Watching the news takes up exactly 15 morning minutes which I need to consume a bowl of muesli with fruit and yoghurt. These 15 minutes are normally enough to absorb more news than my students. (Spanish people don’t usually eat breakfasts and if they do, it’s in a smoky bar on the way to the office.) A quick look at the BBC website completes my superficial knowledge and it’s not until the weekend that I can indulge myself with the luxury of opening the huge newspaper sheets over my table, with a mandatory cup of coffee.

Yes, it’s true. I admit it. I don’t know what’s happening in the Polish news. Some headlines at the most, quickly read and taken out of context one-sentence summaries. I’m simply on holiday from the Polish news. Just a longer failure in connection. Unupdated system. But I know that I’m not the only one and that you don’t need to leave at all to fall into this state of negation and isolation. As far as I know, not everybody follows who paid whom, who fell out of with whom, who muttered something and where Doda is.

But in February something happened. All of a sudden I started missing the news, and the telly, and the papers, and the conversations, and the emotion, and guessing the distance before they give the official results. The Olympics started.

The games of course appeared on the news here and there even was some live coverage. But no excitement. Simply a curiosity, not only an ocean, but also a culture and climate away. And also very poor results of the Spanish representation.

So instead of reading about what Zapatero said to Rajoy (a version of Brown and Cameron), I was reading about how far, how fast and how well we performed. And I started missing all the things you take for granted. The not always prepared commentators. The funny looking TV studios. The family dinners served like a salad to Adam’s jumps. Getting up at dawn to watch a competition with your eyes half-open.

I left all this behind when I left and it wasn’t until almost 18 months later, midway through February, that I realized that I even had such a thing like Winter Olympics.

I wonder what else I have left behind, put into the category of unchangeable and obvious things. Like having some salt at home. Like the ‘goodnight’ cartoon at 7 and news at 7.30. Like a treasure buried in the garden, whose existence you didn’t even know of.

Monday, 8 February 2010

Zwiedzanie niedokończone

Jak dobrze, że nie można wszystkiego zobaczyć. Że zawsze jakaś ulica się schowa, jakieś muzuem się zamknie zanim je znajdziemy, jakaś kolejka górska nie będzie działać z powodu wiatru, pociąg do podmiejskiej wioski ucieknie z peronu. Któregoś placu nie znajdziemy, apetytu nie starczy nam na każdy przysmak, a panorama polecana w przewodniku chwilowo rozpłynie się w deszczu. Zgubimy się w drodze do parku, będziemy zbyt zmęczeni by wspiąć się na zamkowe wzgórze, bańka na pięcie będzie ważniejsza niż druga strona rzeki.

Ten system niedokończonego zwiedzania jest znacznie tańszy i pewniejszy niż moneta wrzucona do fontanny. W końcu każda rzecz, której nie uda się nam doświadczyć, to znacznie lepszy powód do ponownych odwiedzin, niż mały kawałek matelu rdzewiejący na dnie jakiejś raczej brudnej sadzawki.

Jak dobrze, że nie trzeba wszystkiego zobaczyć.

***

Unfinished sightseeing

Just as well that you can’t see everything. That some street will always hide, some museum will close before we find it, some cable car will be closed due to the wind, a train to a suburban village will run away from the platform. We won’t find some square, we won’t have a big enough appetite for all the delicacies and the panoramic view recommended in the guidebook will, for the time, being melt away in the rain. We will get lost on the way to the park, we will be too tired to climb the castle hill, a blister on our heel will be more important than the other side of the river.

This system of unfinished sightseeing is much more economical and secure than a coin thrown into a fountain. After all, each thing we don’t manage to experience is a much better reason for a revisit than a little piece of metal rusting away at the bottom of some rather dirty pond.
Just as well that you don’t have to see everything

Sunday, 31 January 2010

Lokomotywa

Kiedy miałam dwa latka, dostałam zabawkę, która wyjątkowo utkwiła mi w pamięci. Była to mała kolorowa lokomotywa. Nazywałam ją Lotula. Miała wszystko, co prawdziwa lokomotywa powinna mieć – komin, koła i miejsce dla maszynisty. Ale dla mnie najważniejsze było co innego. Lotula była lokomotywą wyjątkową – miała sznurek i dzwonek. W miarę jak stawiałam swoje niepewne kroki, Lotula podążała za mną, jak pies na smyczy. W miarę jak podążała za mną, jej koła szły w ruch, a wraz z nimi mały dzwonek. I tak spędziłam kilka dobrych wakacyjnych miesięcy każdego roku z moją Lotulą, odkrywając świat po swojemu. Lotula była moim pierwszym biletem do wolności, której potrzebę tak dobrze rozumieli wtedy moi rodzice. Dzięki Lotuli mogłam wędrować prawie bez ograniczeń – jedynym ograniczeniem był słuch moich rodziców. Kiedy dzwonek Lotuli powoli ucichał, znaczyło to, że zawędrowałam zbyt daleko jak na rozmiar moich stóp w plastikowych sandałkach. Wtedy szybko przenosili mnie z obrzeży do centrum świata, który w rzeczywistości był mała doliną w gaju oliwnym. Centrum tego świata była grupka namiotów i kilka turystycznych krzeszeł. Ale tak długo jak pozostawałam w zasięgu ich sluchu, byłam wolna i wracałam z własnej woli.

Nie wiem, co stało się z Lotulą. Tak jak inne zabawki zniknęła gdzieś, zapomniana i niedoceniona. Być może pewnego dnia urwał się sznurek lub rozpadły się kółka, bez których dzwonek stracił swą bezcenną moc i czar Lotuli prysł. A może jest gdzieś dalej w jakimś starym pudle, skazana zna emeryturę wśród zabawek, które okazały się być mniej wpływowe.

Dzisiaj, siedząc w hiszpańskim pociągu nowej generacji, który jedzie z prędkością 300 km na godzinę i którego kosmicznie wyglądająca lokomtywa w niczym nie przypomina mojej Lotuli, myślę sobie, że tak naprawde dalej wędruję po tamtym gaju pełnym oliwek. Nie potrzebuję już ani sznurka, ani dzwonka, nie ma też plastikowych sandałków, a jednak kilka rzeczy w ogóle się nie zmieniło. Kiedy jest mi źle lub kiedy ogarnia mnie strach, wracam do centrum. Z każdym dniem mam ochotę iść dalej i dalej i za każdym powrotem, muszę pokonać większy dystans. Nie zmieniła się też ta wolność, którą tak sprytnie i wcześnie przekazali mi rodzice w postaci plastikowej zabawki. Wolność wyboru, drogi i sposobu.

I może to właśnie jest odpowiedź na to nieznośne ‘dlaczego’ omijane przez mnie z daleka, nie tylko w rozmowach z najbliższymi. Dlaczego wyjeżdżasz, dlaczego nie mieszkasz tu, dlaczego cię nie ma, dlaczego wybierasz, a nie akceptujesz tego, co wybrano za ciebie.
Może to wszystko sprawka Lotuli.

A locomotive

When I was two years old I got a toy which especially stuck in my memory. It was a small colourful locomotive. I named it Lotula. It had everything that a real locomotive should have – wheels, a chimney and a seat for the driver. But for me the most important thing was something else. Lotula was a special locomotive – it had a piece of string and bell. As I was making my first insecure steps, Lotula would follow me, like a dog on a leash. As it was following me, its wheels would move, setting the bell into motion. And so I spent at least a couple summer months each year with my Lotula, exploring the world in my own way or to my own liking. Lotula was my first ticket to freedom, the need of which my parents understood so well at that time. Thank to Lotula I was able to wander almost without any limitations – the only one was my parents’ hearing. As the sound of the bell was slowly dying away, it meant I had wandered too far for the size of my feet in little plastic sandals. Then they would carry me back from the outskirts to the centre of the world, which in reality was a small valley in an olive tree forest. The centre of this world was a bunch of tents and some folding chairs. But as long as I stayed within their hearing range, I was free and would return out of my own accord.

I don’t know what happened to Lotula. Just like other toys, it disappeared somewhere, forgotten and unappreciated. Maybe the string broke one day and the wheels feel apart, without which the bell lost its priceless power and Lotula’s magic vanished. Or maybe it’s still there, in some old box, condemned to a retirement among toys which turned out be less influential.

Today, sitting on one of the new generation of Spanish trains, travelling at 300 km per hour, a train whose cosmically looking locomotive does not resemble my Lotula in the slightest, I think I am still wandering in that forest full of olive trees. I don’t need a string or a bell and I don’t have plastic sandals either, yet some things haven’t changed at all. When I’m not well or when fear gets hold of me, I return to the centre. Every day I feel like going further and further, and with each return I need to cover a greater distance. The freedom, which my parents so cleverly and early handed over to me in the shape of a plastic toy, hasn’t changed either. A freedom of choice, way and manner.

And maybe this is an answer to the unbearable ‘why’, which I’ve been giving such a wide berth to, not only in conversations with the ones who are closest to me. Why are you leaving, why aren’t you living here, why aren’t you here, why are you choosing instead of accepting what has been chosen for you.

Maybe it’s all Lotula’s doing.

Tuesday, 26 January 2010

O pogodzie. About the weather.

Najlepiej mówi się o pogodzie. Komentarze sprowadzają się do jednego. Ale zimno, ale wieje, co z tym ogrzewaniem, zimno mi, chodźmy na kawę, dosyć mam tej zimy, ileż można, basta! W każdym sklepie, kafejce, kiosku, biurze, autobusie... Wszędzie ta sama historia, to samo tupanie butami, to samo chuchanie i zacierania zmarzniętych palców. No i od czasu do czasu przekleństwo pod nosem.

I tu potykam się o własne niedopasowanie.

Bo mi nie jest zimno. Wręcz przeciwnie. Większość czasu jest mi gorąco i w przeciwieństwie do wszystkich z ulgą wychodzę na zewnątrz, uciekajac od przegrzanych i od tygodni niewietrzonych pokoi (wszelka próba otwarcia okna równa się z atakiem powszechnej paniki).

Żeby sprawa była jasna – średnia temperatura to plus 5 w porywach do ponad 10, jest sucho, czasem powieje, czasem coś kapnie.

Chodzę sobie więc tak okropnie niedopasowana i czekająca na wiosnę, żeby znowu móc uczestniczyć w rozmowach o pogodzie. Ale będzie to czas krótki, bo jak tylko zacznie się lato, znów się potknę – o niekończące się strużki potu na skroniach i worki pod oczami po nocach nieprzespanych z gorąca.
***
It’s best to talk about the weather. All the comments boil down to one thing. It’s so cold, it’s so windy, what’s wrong with the heating, I’m freezing, let’s go for a coffee, I’m fed up with this winter, enough is enough, basta ya! In every shop, cafeteria, kiosk, office, bus… Everywhere the same story, the same stomping of boots, the same huffing and puffing and rubbing frozen fingers. And an occasional murmured swearword.

And here I stumble over the fact that I don’t fit in.

Because I’m not cold. Quite the contrary. Most of the time I’ m hot and unlike everybody else, it’s a relief for me to go outside and escape from the overheated and for weeks unaired rooms. (Any attempt at opening a window triggers a general panic attack).

Just to clarify – the average temperature is plus 5 rising to over 10 at times, it’s dry, sometimes the wind blows a little, sometimes a wee bit of rain drops from the sky.

So here I go terribly out of place and waiting for spring when I will be able to take part in the weather banter again. But that will only last a short time, for as soon as the summer starts I will stumble again – over the beads of sweat running down my temples and bags under my eyes because of nights made sleepless due to the heat.

Sunday, 17 January 2010

12


Madryt. Wiosenny moment zadumy w Ogrodzie Botanicznym. To już za kilka miesięcy.

Madrid. A spring moment of reflection in the Botanic Garden. It’s only a few months away.

Saturday, 16 January 2010

11


Sagres (Portugalia). Na końcu świata, gdzie wiatr studiował Magellan, jest dziura, z której zieje morze. Ryczy jak smok i wypluwa morską pianę. Nie da się tam stać zbyt długo. Na myśl o tej potędze oceanu przechodzą nas ciarki. Na myśl o odwadze Magellana czerwienimy się ze wstydu, podwijamy ogon i dalej zwiedzamy dawno odkryty świat.

Sagres (Portugal). At the end of the world, where Magellan studied the wind, there is a hole through which the sea breathes. It roars like a dragon and spits out oceanic foam. You can’t stand there for too long. Thinking of the power of the ocean makes us shiver. Thinking of Magellan’s courage makes us go red, we put our tails between our legs and continue visiting the world discovered a very long time ago.

Friday, 15 January 2010

10


Tavira (Portugalia). Za kilka dni skończy się rok. Kogut ucieka przed zegarem. Nas goni czas.

Tavira (Portugal). In a few days’ the year will end. The cockerel is running away from the clock. Time is passing us by.

Thursday, 14 January 2010

9


Saragossa. Targ staroci. Wysiedzianie krzesła, połamane parasole, monety odkopane w ogródku i on, pierwszy pojazd, trzy koła do wolności, wehikuł czasu.

Zaragoza. A flea market. Worn away chairs, broken umbrellas, coins dug up in the garden and this, the first vehicle, three wheels to freedom, a time machine.

8


Gijón. Brudne, brzydkie i zimne miejsce na stadionie. Gazeta na niewiele się zda. A jednak gdyby nie ten kawałek wyprofilowanego plastiku, nigdy byśmy tu nie przyjechali. (patrz: Camino de la Liga)

Gijón. A dirty, ugly and cold stadium seat. The paper won’t help much. And yet if it weren’t for this piece of shaped plastic, we would have never gone there. (see: Camino de la Liga)

Wednesday, 13 January 2010

7


Bilbao. Mogłoby się wydawać, że to miasto żyje sztuką nowoczesną i architekturą. Nic bardziej mylnego – jest niedziela rano, dzień wcześniej Athletic Bilbao zostało boleśnie pokonane przez Sevillę, a ci chłopcy wypili przed snem szklanką rozczarowania. Jednak rano wstali i ruszyli na plac, by dalej śnić o zaszczycie w biało-czerwone paski.

Bilbao. You could think that this city breathes modern art and architecture. Nothing farther from the truth – it’s Sunday morning, a day earlier Athletic Bilbao were painfully beaten by Sevilla and these boys had a glass of disappointment before going to bed. Still, in the morning they got up and made it for the square to continue dreaming of the red and white striped honour.

Tuesday, 12 January 2010

6


Sevilla. Chwila samotności w tłumie.
Sevilla. A moment of loneliness in the crowd.

Monday, 11 January 2010

5


Gijón. Fala właśnie przelała się przez molo. Schodziliśmy z widokowego wzgórza, a jednak najpiękniejszy widok krył się u jego stóp. Między dwoma zwykłymi domami, gdzie żyją zupełnie zwykli ludzie.

Gijón. A wave has just poured over the quay. We were walking down a viewing point on top of a hill, and yet the most beautiful view was hiding at its foot. Between two very ordinary houses, where completely ordinary people live.

4



Santiago de Compostela. Studenckie miasto, słynne z tego, że ciągle pada i z olbrzymiej katedry rozpływającej się w deszczu. My trafiliśmy na wiosenne słońce. Okna dumnie wypinały się zachłyśnięte nagłą przerwą od bezwględnego oddechu Atlantyku.

Santiago de Compostela. A student city famous for the fact it’s always raining there and for the huge cathedral melting away in the rain. We stumbled upon spring sun. The windows were strutting proudly, overwhelmed by the sudden break from the merciless breath of the Atlantic.

3


La Coruña. Osiedle. Odpowiednik Nowej Huty. Nawet można tam dojechać tramwajem. Albo łódką.

La Coruña. A housing estate. The equivalent of Nowa Huta. You can even get there by tram. Or by boat.

2


Santander. Miasto oferuje darmowe rowery, na których przemierzamy klify, plaże, promenady, port. To pierwsze spotkanie z morzem po zimie. Czas staje w miejscu. Woda lekko drży, chmury przelewają się powoli. Rowery oddajemy ze smutkiem, a nocą śnimy o życiu z tym piaskiem w butach od poniedziałku do niedzieli.

Santander. The city offers free bicycles on which we go along the cliffs, the beaches, the promenades, the port. This is our first meeting with the sea after winter. Time stops. The water shivers lightly, the clouds float over slowly. We give back the bicycles with sadness and at night we dream of a life with that sand in our shoes from Monday till Sunday.

Thursday, 7 January 2010

12

Dwanaście chwil zatrzaśniętych w cyfrowej pułapce pikseli. Skradzionych, porwanych, przemocą wywiezionych. A wszystko po to, bym mogła podrażnić swoją pamięć, tak okropnie niedoskonałą kiedy porównać ją z perfekcją aparatu. Dwanaście chwil, którym łatwiej będzie przetrwać upływ czasu, bo coś mnie tknęło, aby wyjąć aparat i popełnić typowe przestępstwo turysty – skopiować zamiast zapamiętać, utrwalać zamiast przeżywać. Jednak teraz nie mam nawet cienia wyrzutów sumienia. Bo gdyby nie ten występek, umknąłby mi ten rowerek, brud tego krzesła na stadionie, mgła wijąca się ponad portem. I od razu zaczynam myśleć o tych wszystkich rzeczach, których nie skradłam swoim trzecim okiem i o których zapomniałam jak tylko za rogiem pojawiło się coś nowego, nowszego, zawsze nowszego. Dwanaście.


Twelve moments locked in a digital pixel trap. Stolen, kidnapped, forcibly taken away. And all this just so that I could tease my memory, so utterly imperfect when you compare it with the perfection of the camera. Twelve moments that will survive the flow of time more easily, because something made me take it out and commit a tourist’s typical crime – copying instead of memorising, making it last instead of experiencing. Yet now my conscience is completely clean. Because if it hadn’t been for this mister meaner the little bike, the dirt of that stadium seat, the fog rolling over the port would have escaped me. And straight away I start thinking of all the things that I haven’t stolen with my third eye and that I forgot as soon as behind the corner appeared something new, newer, always newer. Twelve.


1.

Madryt. Podglądamy. Te stopy w rajstopach to rzadki widok. Tutaj nie ściąga się butów. Nawet w domu. Myśli lecą ku polskim zwyczajom i odwiecznemu zażenowaniu gościa, zmuszonego do obnażenia stóp, jakkolwiek mało reprezentacyjne by nie były.

Madrid. We are peeping. Those feet in tights are a rare sight. Here you don’t take off your shoes. Not even at home. Thoughts flying towards the Polish customs and the ever-lasting embarrassment of a guest, forced to bare his feet, no matter how unpresentable they may be.