Tuesday, 24 November 2009

Wspomnienia fotograficzne 1



Na północy Hiszpanii jest miasto, którego symbolami są pająk, budynek-ryba i rzeźba psa wyśniona z kwiatów. Miasto obrośnięte górami, z którego surferzy jeżdżą na plażę metrem. Miasto baskijskich beretów, przekąsek i starych magazynów ustawionych grzecznie wzdłuż rzeki. Z baldachimem górsko-morskich chmur. Od 700 lat w bolesno-błogich objęciach pobliskich szczytów, chroniącyh miasto zarówno przed groźbą inwazji, jak i ułudą ekspansji. Według wszystkich brzydsze od swych nadmorskich sąsiadów przez los obdarzonych złotym piaskiem. Dla nas bardziej bliskie i bratnie niż te nieziemskie piękności. Bilbao.

Photo memories 1

In the north of Spain there is a city, whose symbols are a spider, a fishlike building and a statue of a dog dreamt out of flowers. A city overgrown with mountains, from which surfers goes to the beach by metro. A city of Basque berets, snacks and warehouses, standing obediently along the river. With a baldachin of mountain-maritime clouds. For 700 years in a painful-blissful embrace of the nearby peaks that protect the city both from the threat of invasion and the illusion of expansion. According to everybody, uglier than its seaside neighbours, which fate presented with golden sand. For us, closer and more brotherly than those beauties not from this earth. Bilbao.

Tuesday, 17 November 2009

Blogowe rozmnożenie

Teraz już wiemy, jak się robi... blogi! Nic prostszego! Trochę ochoty wystarczy, aby na świat przyszło nowe dzieło woybraźni. Tak więc z dumą ogłaszamy, że elblog ma rodzeństwo. Pocżątkiem jesieni na świat przyszedł jej/jego mlodszy brat. (Czy elblog jest dziewczynką?!) Nazywa się El Camino de la Liga i jest naprawdę uroczy! Niestety nie jest dwujęzyczny, ale cóż, rodzeństwa podobno nie należy porównywać. I niech nikt się nie zraża tym, że ciągle nosi koszulkę i szalik piłkarski! Zajmuje się nim największy fan piłki nożnej jakiego znam i tak naprawdę o Hiszpanii wie dużo więcej, niż mogłoby się wydawać. Taki już z niego mądry i ambitny bloguś! Spójrzcie sami!
http://www.el-camino-de-la-liga.blogspot.com/

Blog reproduction

Now we know how you make... blogs! Nothing easier! A little spark is enough for a new piece of imagination to be born. So we are proud to announce that elblog has siblings! His/her younger brother arrived at the beginning of autumn (is elblog a girl?!) He’s called El Camino de la Liga and it’s really cute! Unfortunately it’s not bilingual, but well, apparently you’re not supposed to compare siblings. And please don’t be discouraged by the fact that he constantly wears a football scarf and t-shirt! The biggest fan of football I know looks after him and in fact he knows about Spain much more than it seems! He’s such a wee wise and ambitious blog! Have a look yourselves!
http://www.el-camino-de-la-liga.blogspot.com/

Monday, 16 November 2009

O smakach

Ponad rok bez żurawiny, bez bobu, bez białego sera (takiego, jaki powinnien być), bez polskiego chleba i jego chrupiących piętek. Bez rosołu takiego jak u babci, bez jajecznicy ze szczypiorkiem, bez oblizywania garnka po polewie czekoladowej, której mama zawsze zostawiała trochę więcej niż to było konieczne. Nie ma sernika i naleśników, nie ma obwarzanków i oscypka. Żeby nie wspomnieć o śledziu z cebulką!
To zaskakujące, jak konkretny smak ma tęsknota i jak smakuje mocniej przed świętami.

Ps. Uprasza się nie wysyłać produktów spożywczych pocztą.

On flavours

Over a year without cranberries, without broad beans, without cottage cheese (they way it should be), without Polish bread and it´s crunchy crust. Without chicken soup like at grandma´s, without scrambled eggs with spring onions, without licking the pot clean after chocolate sauce of which mum always used to leave a little more than necessary. There is no cheesecake or pancakes; there are no pretzels or oscypek. Not to mention herring with onion!
It´s surprising how specific a flavor homesickness has and how it tastes more before Christmas.

Ps. Please do not send food products by mail.

Saturday, 24 October 2009

Zegarek

Obudziła się. Dzień po urodzinach, świętowanych w weekend, bo w tygodniu czasu brak, bo praca, bo zakupy, bo obiad, bo podłoga brudna, bo to nic takiego, bo dzień jak każdy inny, bo szkoda czasu na myślenie o jego naturze.

Więc jeszcze pięć minut, i jeszcze pięć, i jeszcze 2, jeśli kanapkę kupię a nie zrobię. A jeśli torebkę spakuję myjąc zęby, zamiast 2 mogą być 4. Ale potem czas wstać. Nogi nieswoje sterczą nad zakurzonym parkietem, ręka szuka po oomacku okularów, siła woli walczy nad ciężarem snu i w końcu zrzuca go razem z nocną koszulą, upycha z nią pod poduszkę.

Jak zwykle najpierw zegarek na rękę, dzień to kraina kontroli – pilnować trzeba języka, wyrazu twarzy, kontrolować żarty i uwagi, minutę do minuty dodać, by potem kolejną godzinę wykreślić z kalendarza, a potem dzień, tydzień, miesiąc.

I tu poranny świat rozbija się o kant nieprzewidzianego. Zegarek stanął. Uparcie wskazuje tą samą godzinę, godzinę opóźnionej pobudki. Po plecach przebiega lekki dreszcz. Czas zatrzymany w dzień po urodzinach. Czas zamrożony, czas uduszony, czas drwiący złowieszczo.

Spojrzała na zegarek. Nastąpił potok myśli racjonalizujących. Że to nic nie znaczy, i że bzdura, bez sensu, strach z palca wyssany, panika niedorzeczna, że to bateria, sprawa techinczna, zwykły zbieg okoliczności. A jednak strach zaczął platać jej figle, plątał palce na guzikach koszuli, skarpetki wybrał nie do pary, w lustro kazał jej patrzeć tylko na wpół świadomie, ledwo dała radę zapanować nad rozszalałą po nocy grzywką.

Zegarek schowała do wewnętrznej kieszeni torebki, zapinanej na zamek. Lepiej go mieć pod kontrolą, lepiej niech już nie oddaje się szaleństwu, przynajmniej nie dziś.

Dzień cały roztargniony. Nieswój jakiś, jak pożyczony sweter w zimny dzień. Ze zwiększoną uwagą przechodziła przez ulice i wsiadała do windy. Nie mówiła podczas jedzenia tak na wszelki wypadek i nie piła łapczywie. Rzecz jasna nawet nie spojrzała w stronę niebezpiecznie wymykających się z dłoni nożyczek i noży. Poszła spać grzecznie, nie prowokując myśli do eskapad dalszych niż kolor spodni na kolejny dzień. Lepiej dmuchać na zimne. Nie wywoływać. Nie drążyć.

Dopiero kilka dni poźniej, gdy stała w kolejce do zegarmistrza, przypomniało się jej, że zegarek dostała na urodziny. I że co roku bateria grzecznie pozwalała narodzić mu się na nowo, sama odchodząc nad ranem.

The watch

She woke up. The day after her birthday, celebrated during the weekend, because there is not enough time during the week, because the dinner has to be made, because the floor is dirty, because it’s nothing special, a day like any other, because thinking about this day is a waste of time.

So another five minutes, and another five and another two if I buy the sandwich instead of making it myself. And if I pack my bag while brushing my teeth it can be four instead of two. But then it’s time to get up. ….Legs are sticking out over the dusty floor, the hand is blindly looking for the glasses, willpower is fighting with the weight of sleep and eventually shakes it off together with the nightie, stuffing it under the pillow.

As usual, first the watch on the wrist. A day is a world of control – you need to control your language, your facial expressions, control jokes and remarks, add a minute to a minute in order to be able to get through another hour, day, week and month of the calendar.

And here the morning world shutters against the edge of the unpredictable. The watch has stopped. It stubbornly shows the same hour, the hour of the late wake-up. A light shiver runs down her spine. The time has stopped a day after her birthday. The time frozen, strangled, laughing menacingly.

She looks at the watch. A flow of rationalizing thoughts comes over her. That it doesn’t mean anything, that it’s nonsense, simply fear plucked out of thin air, ridiculous panic, that it’s just the battery, a technical thing, sheer coincidence. And still fear starts playing tricks on her, it confuses her fingers on the shirt buttons, chooses socks that don’t match, makes her look into the mirror only half-consciously, hardly allows her to control the fringe gone crazy after the night.
She puts the watch away into the zipped pocket inside her bag. Better have it under control, better not lose it, especially not today.

The whole day absent-minded. Feeling strange, like a borrowed jumper on a cold day. She crosses the street and gets into the lift more carefully than usual. She doesn’t speak while eating just in case and doesn’t drink gluttonously. Obviously she doesn’t even look at scissors or knives that could dangerously slip out of hands. She goes to bed like a good girl, not provoking her thoughts to escapades further than the colour of her trousers for the following day. Better blow on cold tea. Not jinx it. Not split hairs.

It wasn’t until a few days later, when she was standing in a line at the watchmaker’s that she remembered she had got the watch as a birthday present. And that every year ever since the battery allows it to be reborn by passing away in the early morning.

Tuesday, 20 October 2009

Konkurs rozstrzygnięty

Konkurs rozstrzygnięty. Najlepszy miesiąc na pobyt w Madrycie to wrzesień. Dni ciepłe, ale nie gorące. Noce chłodne, ale nie zimne. Życie jest jak sztormowy dzień na gorącym wybrzeżu, kiedy z ulgą i przyjemnością zakłada się skarpetki i długi rękaw w środku dnia. Kiedy w nocy trzeba otulić ciało kawałkiem tkaniny . Jak spokojny dzień po szalonej nocy pełnej halasu i wina. Jak czytanie pod pledem, z kubkiem herbaty w ręce, w najdłuzszy z deszczowych dni.

Madryt wypoczęty, przeciągający się we wczesno-jesiennym słońcu, zrzucający z gracją liście, spełniony po letniej fali turystów, gotowy pokazac swoją inną, łagodniejszą twarz.

Jeśli wrócę tu kiedyś za kilka lat, chcę wrócić we wrześniu.

And the winner is...

And the winner is September. September is the best month for a stay in Madrid. Days are warm, but not hot. Nights are chilly, but not cold. Life is like a stormy day on a hot coast, when relieved and pleased one puts on some socks and a long sleeve in the middle of the day. When at night one has to wrap the body in some sort of cloth. Like a calm day after a night fool of noise and wine. Like reading under a quilt, with a cup of tea in hand, on the longest of rainy days.

Madrid is relaxed, stretching lazily in the early-autumn sun, shedding leaves with grace, fulfilled after the summer wave of tourists, willing to show us the other, more gentle face.
If I ever return here in a few years, I want to return in September.

Sunday, 13 September 2009

Scenki 3. Wyliczanka

Irlandczyk, Anglik nr 1, Kanadyjka, Anglik nr 2.

Irlandczyk: Wrócilbym do domu nawet w tej chwili. Najlepiej dzisiaj po południu.

Anglik nr 1: Kiedy tu przyjechałem, nie wiedziałem, ile zostanę. Dziś nie mogę sobie siebie wyobrazić gdziekolwiek indziej.

Kanadyjka: Ja chcę jechać gdziekolwiek. Jedyny warunek – blisko oceanu.

Anglik nr 2: Muszę wam coś powiedzieć. Wyjeżdżam za 5 tygodni. Wracam. Myślę, że będzie mi tam lepiej.


Jak wyliczanka na stokrotce. Zobaczę cię jeszcze, nie zobaczę cię nigdy, zobaczę cię jeszcze, nie...

Scenes 3. Counting out

An Irish man, English guy no 1, a Canadian girl, English guy no 2.

The Irish man: If I could, I would go back home even right now. Preferably this afternoon.

The English guy no 1: When I got here I didn’t know how long I would stay. Now I can’t imagine myself anywhere else.

The Canadian girl: I don’t mind where I go as long it’s close to the ocean.

The English guy no 2: I have to tell you something. I’m leaving in 5 weeks. I think I will be happier there.


Like counting daisy petals. I will see you again, I will see you not, I…

Sunday, 30 August 2009

Rok później

Za oknem gęsty upał. W środku przyjemnie burczy klimatyzacja. Pół Hiszpanii wraca dziś z wakacji w takich samych warunkach. Kiedy wyjeżdżaliśmy, zaczynała się operación salida. Dziś, w ostatnią niedzielę wakacji, trwa operación retorno. Ale my już jesteśmy z powrotem. Po trzech tygodniach podróży od osoby do osoby dotarliśmy jak po sznurku z powrotem do miejsca, które teraz nazywamy domem.

Rok temu oglądaliśmy w tym upale lekkoatletykę na Olimpiadzie. W tym tygodniu oglądaliśmy lekkoatletykę na Mistrzostwach Świata w Berlinie. Rok temu nie wiedzieliśmy, gdzie pojedziemy po Madrycie. Teraz wciąż tego nie wiemy, chociaż może troszkę mniej. Rok temu nie mogliśmy ogarnąć rozmiaru tego miasta i różnorodności tego kraju. Teraz owszem, więc pogodziliśmy się już z faktem, że nie zdążymy ich całych poznać zanim ruszymy dalej.

Zatem niewiele się zmieniło. A jednak towarzyszy nam dziwne uczucie, że czegoś się nauczyliśmy, dowiedzieliśmy, że lepiej znamy siebie samych i siebie nawzajem. Mamy też chyba lepsze poczucie czasu . Tego, jak ucieka, razem z nieodwiedzonymi miejscami, niepoznanymi ludźmi i nieopanowanymi sferami języka.

Tylko upał nadal pozostawia nas bezradnymi, zupełnie tak jak na początku.

A year on

Outside a thick heat. Inside the air-conditioning is humming pleasantly. Half of Spain is on their way back home from holidays in the same conditions. When we were leaving, the operación salida was about to begin. Today, on the last Sunday of the summer holidays, operación retorno is under way. But we are already back. After three weeks of travelling from one person to another we reached the place we now call home.

A year ago in this heat we were watching the light athletics at the Olympics. This week we have been watching the light athletics at the World Championships in Berlin. A year ago we didn´t know where we would go after Madrid. We still don’t know, but maybe a little bit less. A year ago we couldn’t get our heads round the size of this city and the diversity of this country. Now we can, so we came to terms with the fact that we won’t manage to get to know them completely before we move on.

So not much has changed. And yet we have a strange feeling that we have learned something, found something out, that we know ourselves and each other better. We probably also have a better sense of time. Of the fact that our time in Spain is running out alongside unseen places, unmet people and unlearned areas of the language.

Just the heat still leaves us helpless, just like at the beginning.

Saturday, 13 June 2009

Scenki 2. Plac.

Scenki 2. Plac.

Plac – prostokąt wyrwany ulicom i budynkom, strzeżony przez drzewa i fontannę. Plac jakich w tym mieście jest wiele, przyczajonych w cieniu budynków, nijakich na planie miasta, szczególnych dopiero w głowach mieszkańców.
Po co taki plac? Jakie ma uzasadnienie?

Gdyby nie plac, babcie nie miałyby gdzie plotkować w bryzie swoich kwiecistych wachlarzy. Dziadkowie nie mieliby gdzie czytać gazet i grać w szachy, warcaby, kule. Ich spuchnięte stopy nie miałyby gdzie odpocząć po długim, gorącym dniu.

Gdyby nie plac, małe dziewczynki w plisowanych spódnicach i podkolanówkach nie miałaby gdzie biec po powrocie ze szkoły. Nie miałaby też gdzie skakać na skakance, uciekać przed gołębiami, bawić się w piasku i spadać z drabinek (bo na placu prawie zawsze jest plac zabaw, jak lala w lali). Ich warkocze musiałaby się rozplątywać gdzie indziej.

Gdyby nie plac, ich rówieśnicy nie mieliby gdzie grać w piłkę, a potem duszkiem pić lodowatej wody w przerwie miedzy strzelaniem najlepszych goli swiata.

Nie miałyby się też gdzie podziać hulajnogi, plastikowe traktory, piłki wszelkiego rodzaju, łopatki, wiaderka, rowery, helikoptery, trąbki i przede wszystkim rumieńce.

Gdyby nie plac, nikt nie uśmiechałby się na widok niezgrabnych szczeniąt i nikt nie patrzyłby z szacunkiem na stare psy leżące bez ruchu w cieniu swoich właścicieli.

Gdyby nie plac, nie istniałyby co najmniej trzy urocze kawiarnie o drzwiach w kolorze niebieskim, bialym i śliwkowym.

Gdyby nie plac, nie miałaby gdzie szeptać fontanna, a gwar rozmów musiałby wyemigrować. Latarnie nie miałaby gdzie prężyć się elegancko w oczekiwaniu na zmierzch. Ławki byłyby samotne, pozbawione celu w swym powyginanym życiu.

Gdyby nie plac, piłka nożna nie ożywałaby w debatach po każdym meczu, a plotki miałaby utrudnione zadanie i pewnie musiałyby znaleźć inne medium dla swoich sensacji.

A ja? Ja nie miałabym się gdzie podziać pewnego czerwcowego, piątkowego wieczoru, między 18.37 a 21.03.

Scenes 2. The Square.

The square – a rectangle snatched from streets and buildings, guarded by some trees and a fountain. There are many squares like this one in the city, hiding in the shade of the buildings, nothing special on the city plans, becoming unique only in the inhabitants’ heads.
Why such a square? What is its justification?

If it weren’t for the square, grannies would have nowhere to chat in the breeze of their flowery fans. Granddads would have nowhere to read their newspapers and play chess, checkers, bowls. Their swollen feet would have nowhere to rest after a long, hot day.

If it weren’t for the square, small girls in pleated skirts and knee-high socks would have nowhere to run after coming back from school. There would be no place for them to skip, run away from the pigeons, play in the sand and fall from the climbing frames (because there almost always is a playground on the square, like a Russian doll). Their plaits would have to get undone somewhere else, too.

If it weren’t for the square, their schoolmates wouldn’t have anywhere to play football and then gulp down ice-cold water during the break between scoring the best goals in the world.

Scooters, plastic tractors, balls of all kinds, buckets and spades, bikes, helicopters, trumpets and, most of all, rosy cheeks wouldn’t have anywhere else to go, either.

If it weren’t for the square, nobody would smile at the sight of clumsy puppies and no one would admire the old dogs lying motionless in the shade of their owners.

If it weren’t for the square at least three cafes, with doors coloured blue, white and plum respectively, wouldn´t exist.

If it weren’t for the square, the fountain would have no place to whisper, and the murmur of conversations would have to emigrate. The street lamps would have nowhere to strut elegantly, waiting for the dusk. The benches would be lonely, deprived of a purpose in their twisted lives.

If it weren’t for the square, football wouldn’t come to life in heated debates after every game, and gossip would have a tough task finding a different medium for its sensations.

And what about me? I would have nowhere to go on one June, Friday evening, between 18.37 and 21.03.

Thursday, 11 June 2009

The first commandment - don't complain.

Needless to say, we don’t complain about obvious things. It’s hot, humid and sticky, I’m sweating, the ice-cream sellers are sweating, grannies, binmen, businessmen, posh ladies with wee dogs are sweating, the wee dogs are sweating too, Almodovar is sweating and so is the queen, and then we catch air-condition colds and we have runny noses in the middle of the summer (and the middle of the desert), and we feel fairly stupid because of that, after all what’s that supposed to be, wearnig sandals and taking Strepsils? Well, it’s hot and that’s it.

The same thing applies to size. Madrid is big, you can’t get your head around it, it systematically escapes the metro, growing in numbers and in square meters, greedy and proud, it unfolds extravagantly and never gets enough, city plans have fallen into a depression and the neighbouring towns can’t sleep at night for fear of being swallowed. It’s big and that’s it.

But people are a different story. People are not constant. People change, evolve, strive for better things. People are not an obvious thing. You can’t compare people to anything else. You demand more from people.

In that case complaining about people is justified. Since they posess the unique ability to become someone better overnight, it would be cruel not to encourage them from time to time to use their heavenly gift.

And therefore the stubborn and rude cashier in the bank, the screaming children, the thoughtless drivers, the landlords prejudiced against foreigners, the waiters upset with the whole world, the dog owners that can’t be bothered to bend over – all of them and many others deserve a pinch of constructive ctricism. A gesture of protest, a word of objection.


This role isn’t intended for us, though. The truth is very simple – we are just some of the many who can always be reminded that commandments are to be followed.

Let the one who wishes to complain return to the country he comes from. If your knowledge of the language isn’t good enough, they will make it easier for you and switch to English. If you don’t like it here, why don’t you go back to your country?


Here the understanding finishes. Because the answer to that question isn’t easy at all.

Przykazanie 1. Nie narzekaj.

Rzecz jasna nie narzekamy na rzeczy oczywiste. Jest gorąco, duszno, lepko, pocę się ja, pocą się sprzedwacy lodów, babcie, śmieciarze, biznesmeni, paniusie z pieskami, pieski też się pocą, poci się Almodovar i królowa, a potem łapiemy przeziębienie klimatyzacyjne i mamy katar w środku lata (i na środku pustyni), i aż nam głupio z tego powodu, no bo jakże tak, w sandałach i zażywać Strepsils? Jest gorąco i już.

Podobnie jest z rozmiarem. Madryt jest duży, w głowie się nie mieści, metru ucieka systematycznie, rosnąc ciągle i w liczbach, i w metrach kwadratowych, chciwy i dumny, rozkłada się z rozmachem i ciągle mu mało, mapy popadły w depresje, a najbliższe mu miasteczka nie śpią po nocach ze strachu przed pożarciem. Jest duży i już.

Ale ludzie to co innego. Ludzie to nie jest czynnik stały. Ludzie się zmieniają, ewoluują, ciągle dążą do lepszego. Ludzie to nie jest rzecz oczywista. Ludzi nie można z niczym porównać. Od ludzi wymaga się więcej.

W takim razie narzekanie na ludzi jest uzasadnione. Skoro mają tą jedyną w swoim rodzaju umiejętność stawania się kimś lepszym z dnia na dzień, okrucieństwem byłoby nie nakłaniać ich do choćby sporadycznego używania tego niebiańskiego talentu.

A zatem uparty i niegrzeczny kasjer w banku, wrzeszczące dzieci, bezmyślni kierowcy, właściciele mieszkań uprzedzeni do obcokrajowców, kelnerzy obrażeni na cały świat, właściciele psów, którym nie chce się schylić – oni wszyscy i wielu innych zasługują na odrobinę konstruktywnej krytyki. Na gest protestu, słowo sprzeciwu.

Nie nam jednak przeznaczona jest ta rola. Prawda jest bardzo prosta – jesteśmy tylko jednymi z wielu, którym zawsze ktoś może zasugerować, że przykazań należy przestrzegać.


Niechaj ten, kto chce narzekać, powróci do kraju, z którego pochodzi. Jeśli twoja znajomość języka nie jest dość dobra, ułatwią ci zadanie i przejdą na angielski.
If you don’t like it here, why don’t you go back to your country?

Tu porozumienie się kończy. Bo odpowiedź na to pytanie wcale nie jest już taka prosta.

Sunday, 24 May 2009

Miasto

Miasto prawie jak każde. Czyste, poprowadzone od linijki, miejsca z fantazją równie rozłożone, nie jedno na drugim. Stylowe kawiarnie, restauracje, butiki z wielkimi wystwami, można się w nich przejrzeć aż do samej duszy. Księgarnie po kąty wypełnione książkami z najodległejszych kątów świata. Kuszące Alpy w tle. Izara pełna i pyszna, daje śniegom uciec do Dunaju. Wielkie precle nie wystawiają na pośmiewisko olbrzymich kufli piwa. Pociągi działają sprawnie - przyjazne środowisku i niezawodne zabiorą cię gdziekolwiek zechcesz pojechać. Ludzie spokojni, tolerancyjnie cieszą się wiosną w ogródkach piwnych. Tak, miasto prawie jak każde. Miasto światowe i pewne siebie, miasto do naśladowania.

I tylko od czasu do czasu jakaś swastyka przebija cię wzrokiem z ukrycia.


München, Haus der Kunst.

A city

A city almost like any other. Clean, drawn with a ruler, the imaginative places spread out thoroughly instead of one on top of the other. Stylish cafés, restaurants, boutiques with huge shop windows, you can see yourself in them down to the very soul. Bookshops filled until the corners with books from the world’s furthermost corners. The tempting Alps in the background. The Isar, full and proud, lets the snows escape to the Danube. Huge pretzels make the huge beers look appropriate. The trains working efficiently, environmentally friendly and never failing, will take you wherever you wish to go. The people are calm, tolerantly enjoying spring in the beer gardens. Yes, a city almost like any other. A city of the world, a self-confident city, a city to follow.

And only from time to time a swastika casts an eye at you from its hiding place.

Saturday, 9 May 2009

Powroty do Madrytu

Powrót do Madrytu przypada na ogół na niedzielę wieczór, kiedy nasze ciało i dusza, łącznie z ubraniem, stawia opór temu, co nieuchronnie powtarza się po niedzieli. (Jest piątek wieczór, więc lepiej nie będę wywoływać wilka z kalendarza). Wracamy zatem nie do pięknego miasta, które odwiedzili nasi goście, nie do stolicy, którą my sami odwiedziliśmy pewnego podróżnego lata, nie do metropolii, którą utożsamia się ze źródłem możliwości, ale do olbrzyma z betonu, rozciągającego się w każdym keirunku, do góry i w dół, ale przede wszystkim na boki, gdzie łyse i suche pustkowie nie stawia żadnego oporu jego wiecznie rosnącym mackom. Chętnym polecam wypad na brzeg – koszt niewielki (1 euro i godzina czasu). Należy wyposażyć się w zapas spraw do przemyślenia i dać się połknąć przez podziemie. Miasto wypluje nas na samym brzegu– tam gdzie kończy się parking IKEI, MediaMarktu i Carrefour’a, a zaczyna wiatr i kurz.

Madryt to środek kraju, gdzie jedynie słuszne miejsce pobytu to wybrzeże.

Więc wracamy. W uszach jeszcze szumi ocean, w butach uwiera piasek, celowo nie umyte włosy wciąż pachną solą. I zamieniamy się w ludzi stąd – żyjących trochę za szybko, śpiących zawsze trochę za mało, spędzającyh dużo za dużo czasu w biurowcach bez okien. W weekend kupujemy ryby skazane na wysyłkę do środka nikąd, oglądamy zdjęcia urwisk i plaż, organizujemy pikniki jak najbliżej sadzawek w parkach.

Szaleństwo to nie jest jednak pozbawione metody. Marzenia i przekonania trzeba przecież pielęgnować. A cóż wzmocni je bardziej, niż tęsknota za ich spełnieniem?

Return trips to Madrid

A return to Madrid usually falls on a Sunday evening, when our soul and body, clothes included puts up resistance against what inevitably repeats after every Sunday (it´s Friday night, so I won´t bring it on). Therefore we`re not returning to a beautiful city that our families have visited, not to the capital city that we visited ourselves one travelling summer, not to a metropolis, considered a source of possibilities, but to a concrete colossus, spreading in every direction, upwards and downwards, but most of all to the sides, where a bald and dry nothingness does not put up any resistance against its ever-growing tentacles. If you fancy, I recommend a trip to the edge – the cost is low (1 euro and an hour of free time). You need to take with you a supply of things to think over and let yourself be swallowed by the underground world. The city will spit you out right at the edge – where the parking for IKEA, MediaMarkt and Carrefour end, and wind and dust begin.

Madrid is the centre of a country, where the only reasonable place to be is the seashore.

So, we´re returning. In our ears there is still the hum of the ocean, in our shoes some sand, our hair, not washed on purpose, smells of salt. And we turn into people from here – living a bit too fast, sleeping always a bit too short, and spending much too much time in buildings without windows. At the weekend we buy fish condemned to being sent to the middle of nowhere, we look at pictures of cliffs and beaches, we organise picnics as close to the ponds in parks as possible.

There is some method to this insanity though. After all, you have to look after your dreams and beliefs. And what can make them stronger, if not the longing for them to come true?

Sunday, 3 May 2009

Cennik

1 miesiąc – będziesz mieć nieodpartą ochotę na twarożek; ciało zbuntuje ci się przeciwko temperaturom, wodzie i decybelom; każde nowe miejsce będzie tylko porównaniem.

3 miesiące – mapę Miasta w twojej głowie zastąpi inne miasto; przepis na kotlety popadnie w niełaskę;

6 miesięcy – słowa zaczną ci uciekać, uchylać się od posłuszeństwa, najpierw na piśmie, potem w mowie, odpływać, rozpływać się, wypływać poza horyzont natychmiastowego zasięgu, będziesz je gonić w panice, postanawiając to i tamto, by powstrzymać odpływ, pocieszając się, że przypływ to tylko kwestia czasu.

9 miesięcy – kiedy odwiedzi cię już najbliższa rodzina i ci z bardziej sumiennych przyjaciół, staniesz oko w oko z faktem dokonanym – że będziesz już za nimi tęsknić zawsze .

Tęsknota. Tą właśnie monetą będziesz już zawsze płacić za to wszysko, czego chciałeś bardziej, niż częściej widywać bliskich ci ludzi.

Opłatę należy uiścić najcięższego dnia miesiąca.

Reklamacji nie uwzględnia się.

Pricelist

1 month – you will have an irresistible craving for cottage cheese; your body will rebel against the temperatures, the water and the decibels; each new place will be a mere comparison.

3 months – the map of The City in your head will be replaced by another one; the recipe for mince and tatties will fall into disfavour.

6 months – words will start to run away, duck their responsibilities, first in writing, then as you speak, float away, dissolve, float away beyond the horizon of immediate command, you will chase them in panic, making resolutions about this and that to stop the ebb, comforting yourself that the flow is just a matter of time.

9 months – once the closest family and the most faithful friends have visited you, you will stand face to face with an accomplished fact – that you will miss them always.

Longing. This is the currency you will have to use to pay for everything that you wanted more than seeing the people close to you more often.

The payment is due on the toughest day of the month.

No refunds are given.

Reality check

A humiliation? An embarrassment? Well, both but also something else, something that has been coming for a while, a reality check. Barça´s 6-2 thrashing of Real Madrid in the Bernabeau last night brought to an end the ridiculous notion of Real Madrid winning the La Liga this year. Indeed, going into the game, Real Madrid were being touted as favourites by many in the pro-Madrid press. Both Marca and AS, two daily Spanish football magazines, were full of stories and predictions of Madrid’s historic come back to win the league. It was going to be won on the last day of the season, predicted Marca. The source of this prediction was none other than the Nostradamus of Spanish football, Real Madrid midfielder Marcelo. So this begs the question, how could they be so wrong? It’s true that Real Madrid had been on a very good run in terms of picking up points. However, this was down to the poor quality of opposition and competition in this year’s league race. The only time since Christmas that Real Madrid have played a team with quality was when they faced Liverpool and on that occasion they suffered a similar wake up call. Another reason is simply the self-deception of the pro-Madrid press. Whether it is to sell copies or just to avoid the hard truth as long as possible, the pro-Madrid press has been watching this year’s league with blinkered vision. Well, I can now report that this vision has gone as quickly as the Real Madrid supporters leaving the stadium last night. For those of us who have had to listen to the dribble from the Madrid press over the last few months, last night’s result was as sweet as it gets. However, don’t get me wrong. Although my sympathies lie with the Catalan giants, I am first and foremost a football fan and therefore have a great deal of respect for Real Madrid as a club and football institution. It doesn’t give me great pleasure to see a Real Madrid that is embarrassed in Europe by the English runners up, that contains only one world class player and that for the time being cannot even compete with Europe’s elite to sign any. For a while now, Real have settled for average players and abandoned the idea of playing attractive football. Last night’s experience might be the wake up call that works. I know it’s hard for the Real Madrid supporters to accept but last night’s result was necessary if Real Madrid are to become great again.

Przejrzeć na oczy!

Upokorzenie? Żenada? Cóż, i jedno, i drugie, ale także coś innego, coś, co zbliżało się przez jakiś czas – pora, aby przejrzeć na oczy. Rozgromienie Realu Madryt 6 do 2 wczoraj na Santiago Bernabeu przez Barçę wreszcie przyniosło koniec idiotycznemu pomysłowi, że Real może wygrać La Ligę w tym roku. I rzeczywiście, w dniach poprzedzającyh mecz Real Madryt został okrzyknięty jako lider przez wielu reprezentantów pro-madryckiej prasy. Zarówno Marca jak i As, dwie hiszpańskie codzienne gazety o piłce, pełne były historii i przewidywań na temat historycznego comeback’u Madrytu, aby wygrać ligę. Wygrają w ostatni dzień sezonu, przewidywała Marca. Źródłem tej przepowiedni był nie kto inny jak Nostradamus hiszpańskiego futbolu, środkowy Realu Madryt, Marcelo. To narzuca pytanie: jak mogli się tak pomylić? To prawda, że Real Madryt miał dobrą passę jeśli chodzi o zdobywanie punktów. Było to jednak wynikiem słabej jakości przeciwników i konkurencji w tegorocznym wyścigu ligowym. Jedynym meczem od czasu Bożego Narodzenia, w którym Madryt zagrał futbol dobrej jakości, było spotkanie z Liverpool’em i był to kolejny moment przebudzenia dla Realu. Inny powód to oczywiście samo-oszukiwanie się pro-madryckiej prasy. Czy to w celu sprzedania większej ilości egzemplarzy, czy to aby jak najdłużej unikać nieprzyjemnej prawdy, oglądali oni rozwój tegorocznej ligi z klapkami na oczach. Cóż, mogę teraz donieść, że klapki te znikały wczoraj tak szybko jak kibice Realu Madryt wychodzili z Santiago Bernabeu. Dla tych z nas, którzy musieli słuchać bzdur płynących z madryckich mediów przez ostatnie kilka miesięcy, wczorajszy wynik był jak miód. Nie zrozumcie mnie jednak źle. Chociaż moja sympatia leży po stronie katalońskiego giganta, jestem przede wszystkim fanem piłki nożnej, i dlatego mam dużo szacunku dla Realu Madryt jako klubu i instytucji. Nie przysparza mi przyjemności oglądanie Realu Madryt upokorzonego przez angielskich wicemistrzów, Realu, który ma tylko jednego zawodnika światowej klasy i który narazie nie jest w stanie nawet konkurować z elitą europejską w ich zdobywaniu. Od jakiegoś czas Real wydaje się zadowalać graczami średniej klasy i zarzuceniem pomysłu o graniu atrakcyjnej piłki. Wczorajsze doświadczenie może się okazać tym impulsem, który zdoła przebudzić Real. Wiem, że trudno jest to zaakceptować tym, którzy wspierają ten klub, ale wczorajszy wynik był konieczny, jeśli Real znowu ma być królewski.

Tuesday, 31 March 2009

Religious extremists

Religious extremists. For most people just the mention of the word conjures up images of guys with long beards and kalashnikovs. That’s right, it’s the Muslims we have to be scared of. There the ones who want to kill us or convert us. That’s why Turkey can’t join the EU, right? If you ask most people about Turkey joining the EU, the first thing they mention is the religious aspect. Islam, it seems, is an extreme religion. Well I agree that religious extremists are dangerous and not just the bearded ones.

Last week the Spanish Catholic Church launched a campaign against the government’s proposed amendment of the abortion law. The campaign, led by a group of bishops i.e. men, contained the usual combination of misinformation that characterized the Vatican’s fight against the parents of Italian girl Eluana Englaro who was allowed to die after being in a coma for 16 years.

The issue in Spain is that currently an abortion is only permitted in three cases; when the woman has been raped, when there is health risk to the mother or when there is a health risk to the child. The Spanish government want to give all women the right to have an abortion before 14 weeks, whether they meet one of those three requirements or not.

The Catholic Church’s campaign centers around a poster, which you can see below, which compares a happy, smiling, one year old child with a wee, cute, furry lynx. The poster contains the words and me? Protect my life! The message is that a lynx is a protected species and a child, I am assuming an unborn child, is not. The problem is the imagery involved. Like with the case of Eluana Englaro, when we saw images of a young, beautiful, healthy woman, the images used to do not reflect the reality of the situation. As I said, the child is one year old and the government plans are for the legalisation of abortions before 14 weeks.

So what could some alternative images be? How about a picture of the 9 year old Brazilian girl who was raped and left carrying twins and whose family and friends were excommunicated by the Catholic Church for helping the girl have an abortion. Oh, and by the way, the doctors said she would have died if she had given birth to twins at the age of nine. Maybe there could be an image of her, with the words and me? Protect my life!

Or how about a picture of an African child born with AIDS after someone followed the Pope’s advice and said no to sexual health practices. I always thought the Vatican was against assisted suicide but after listening to the Pope in Africa, I’m not so sure. That would be another good candidate for the slogan and me? Protect my life!

Finally, what about the picture of a child who is going to die from a curable illness because the only way to save him would be to use human embryos. How about a picture of him with the words and me? Protect my life!

I realize for some people it is taboo and provocative to criticize religion. Well I think it’s taboo and provocative to label a nine year old rape victim a murderer or to tell the parents of a terminally ill boy that it’s god’s will that he die or calling homosexuals ill or unnatural or to tell less educated people who trust you and follow you that they should basically commit suicide by not using contraception in a continent ridden with AIDS. I think that’s provocative and if anyone else but the Pope had said it then they would labeled an extremist.

So finally, what is a religious extremist and who are they? Well my definition of a religious extremist is someone who believes that their way of life and practices are the only true, right ones. It is someone who not only believes these practices and beliefs are the truth but wishes them adopted into law and if need be imposed on society, both believers and non-believers. They believe those of a different faith or sexuality should be judged as something less than themselves and that only one lifestyle should be permitted in society. Furthermore, when bad things happen, it’s because of god’s will. If a solution to the problem is found, it’s only permitted if it’s in the book. If it’s not in the book, it’s not permitted.

So that’s my definition of what a religious extremist is. I’ll let you decide who they are.


Religijni ekstremiści

Religijni ekstremiści. Dla większości z nas sama wzmianka tego słowa przywołuje na myśl obrazy brodaczy z kałaszanikowami. No właśnie, to Muzułmanów powinnyśmy się bać. To oni chcą nos albo zabić, albo nawrócić. To dlatego Turcja nie może wejść do Unii, prawda? Jeśli zapytać się ludzi o członkostwo Turcji w UE, pierwsza rzecz, jaką wymieniają to nic innego jak właśnie kwestia religii. Islam wydaje się być religią ekstremalną. Zgadzam się, że religijni ekstremiści są niebezpieczni, ale cóż, nie tylko ci brodaci.

W zeszłym tygodni Hiszpański Kościół Katolicki rozpoczął kampanię przeciwko rządowej propozycji do poprawki ustawy aborcyjnej. Kampania, prowadzona przez grupę biskupów, tzn. mężczyzn, to zwykła mieszanka dezinformacji, która charakteryzowała walkę Watykanu z rodzicami włoskiej dziewczyny, Eulany Englaro, której pozwolono umrzeć po 16 latach spędzonych w śpiączce.

Problem w Hiszpanii polega na tym, że aborcja dozwolona jest tylko w trzech przypadkach; kiedy kobieta została zgwałcona, kiedy istnieje zagrożenie zdrowia matki lub kiedy istnieje zagrożenie zdrowia dziecka. Hiszpański rząd chce dać wszytskim kobietom prawo do usunięcia ciąży do 14-ego tygodnia bez względu na to, czy spełniają jeden z trzech warunów.

Kampania Kościoła obraca się wokół plakatu, który możecie zobaczyć poniżej. Porównuje on szczęśliwe, uśmiechnięte, roczne dziecko z małym, słodkim, puchatym rysiem. Na plakacie widnieją słowa: a ja? Chroń moje życie! Przesłanie jest nastepujące – ryś to gatunek chroniony, a dziecko, zakładam nienarodzone, nie. Problem tkwi w użytych zdjęciach. Jak w przypadku Eulany Englaro, kiedy oglądaliśmy zdjęcia młodej, pięknej i zdrowej kobiety, użyte zdjęcia nie oddają rzeczywistej sytuacji. Jak już wspomniałem, dziecko na plakacie ma roczek, a plany rządu dotyczą legalizacji aborcji poniżej 14-ego tygodnia.

Więc jakie mołgyby być alternatywne zdjęcia? Może na przykład zdjęcie 9-letniej dziewczynki, która w wyniku gwałtu zaszła w bliźniaczą ciążę i której rodzina i przyjaciele zostali ekskomunikowani przez Kościół za pomóc w zorganizowaniu dla niej aborcji. Aha, przy okazji, lekarze oświadczyli, że dziewczynka zmarłaby przy porodzie, gdyby urodziła bliźniaki w wieku dziewięciu lat. Być może na plakacie mógłoby się znaleźć jej zdjęcie, z napisem a ja? Chroń moje życie!

Albo może zdjęcie afrykańskiego dziecka chorego na AIDS, po tym jak ktoś poszedł za radą Papieża i odrzucił pomysł bezpiecznego seksu. Zawsze myślałem, że Watykan był przeciwny asystowanemu samobójstwu, ale po wysłuchaniu Papieża w Afryce, nie jestem już tego taki pewien. To dziecko byłoby kolejnym dobrym kandydatem na slogan a ja? Chroń moje życie!

I w końcu co powiecie na zdjęcie dziecka, które umrze na uleczalną chrobę, ponieważ jedyną drogą na uratowanie jego życia byłoby użycie ludzkich embrionów? Może by tak jego zdjęcie podpisać słowami a ja? Chroń moje życie!

Zdaje sobie sprawę, że dla niektórych krytykowanie religii to temat tabu i prowokacja. Ja uważam, że prowokacją i tabu jest nazywanie dziewięcioletniej ofiary gwałtu mordercą, lub mówienie rodzicom dziecka, że musi ono umrzeć, ponieważ jest to Wola Boża, lub nazywanie homoseksualistów chorymi, albo mówienie grupie mniej wykształconych ludzi, że powinni praktycznie rzecz biorąc popełnić samobójstwo poprzez nieużywanie prezerwatyw w kraju, gdzie roi się od AIDS. Myślę, że to jest prowokacja i że gdyby powiedział to ktokolwiek inny niż Papież, to zostałby nazwany właśnie ekstremistą.

Więc w końcu, kto to taki, ten religijny ekstremista i kto nim jest? Moja definicja brzmi następująco: jest to ktoś, kto wierzy, że jego styl życia i praktyki są jedynie słuszne i prawdziwe. Ktoś, kto nie tylko uważa, że jego wiara i praktyki są prawdą, ale także chciałby, aby zostały ono zaadaptowanie jako prawo i, jeśli zaszłaby taka potrzeba, siłą nałożone na społeczeństwo, zarówno na wierzącą jak i niewierzącą jego część. Ludzie ci uważają, że osoba innych przekonań lub seksualności powinna być uznana za gorszą od nich i że jedynie ich własny styl życia powinien być dozwolony w społeczeństwie. Co więcej, kiedy dzieją się złe rzeczy, dzieją się one z woli Boga. Jeśli znalezione zostanie rozwiązanie jakiegoś problemu, jest ono dozwolone tylko jeśli znajduje się w księdze. Jeśli go w księdze nie ma, jest zabronione.

Taka jest moja definicja religijnego ekstremisty. Jeśli chodzi o to, kto nim jest, pozostawię to do waszej decyzji.

Thursday, 19 March 2009

Tis the season to be gory

The seasons are changing. Family day trips are coming. It’s time to put on your Sunday best because it’s bull killing time. Well it’s actually called bullfighting but I don’t consider it much of a fight. This opens up a can of worms about whether or not bull fighting should be banned. This is the debate I found myself in last week and it’s one which left me lost for words. I mean what do you do when confronted with nonsense arguments? Nonsense argument numero uno goes like this; if there were no bullfighting in Spain there would be no bulls in Spain because these types of bulls are specifically bred for bullfighting. Now maybe it’s just me but I don’t see how that is an argument in favour of bullfighting. Are we therefore doing the bulls a favour? Ok, we slaughter them in public for entertainment but hey, would they rather not exist at all? I suppose no one has asked them yet. Anyway, that brings me onto nonsense argument numero dos; before the bulls are killed, they live a wonderful life in big open fields with all the food and sex they can manage. Again, being stabbed through the head in public is just the price they pay for the playboy lifestyle they enjoy beforehand. I’m no expert but I’m not sure the bulls are aware of how lucky they are. I wonder if they are capable of weighing such matters up in their heads and coming to a conclusion and whether they would come to the conclusion that it’s worth it in the end. The strange thing about nonsense arguments are that although you know they are nonsense, it’s hard to respond to them in a clear way. Perhaps politicians should start using them. Corruption could be justified by arguing that it provides stories for journalists and work for lawyers. Anyway, to return to the topic, there are other arguments put forward to support bullfighting. One is that it is an art form. Well there are people who think a black dot on a piece of white paper is an art form. I personally see nothing artistic about a man in golden tights and a glittery jacket stabbing a disorientated half dead bull in order to prove the size of his cojones. Perhaps the most convincing argument is the economic one, that it provides people with a livelihood. So would legalising heroin but I don’t think it’s a good idea. So by now you have probably worked out my opinion on bullfighting. I’m against it. Were bullfighting practised in Africa or the Arab world it would be deemed an uncivilised, barbaric activity but because it happens here in Europe, it’s a traditional art form. Now I realise I’m talking about something many Spanish people feel is part of their culture and perhaps one should just keep quiet about such sensitive issues but there are situations when I think you have the right to voice your opinion and say what you think. If I ever move to Japan I’ll write one about whaling and if I ever move to Saudi Arabia I’ll write one about the stoning of adulterers.

Kto wie, czy za rogiem, nie stoją toreador z bykiem

Pory roku się zmieniają. Nadchodzi czas jednodniowych wycieczek z rodziną. Czas ubrać swoje niedzielne ubranie, bo nastał czas pozabijać trochę byków. Prawdziwa nazwa to walki byków, ale ja nie uważam tego za walkę. Tu otwiera się puszka Pandory na temat czy corrida powinna być zabroniona czy nie. W zeszłym tygodniu znalazłem się w środku takiej debaty i była to debata, po której zabrakło mi słów. No bo co zrobić, kiedy ma się przeciw sobie nonsensowne argumenty? Nonsensowny argument numero uno brzmi następująco: gdyby w Hiszpanii nie było walk byków, byki nie istniałaby w ogółe, ponieważ hoduje się wyłącznie dla corridy. Może to ze mną jest problem, ale nie wydaje mi się, że jest to argument przemiawiający za walkami byków. Czy oznacza to, że oddajemy bykom przysługę? Ok, zarzynamy je publicznie dla zabawy, ale hej, przecież one nie wolałyby chyba wcale nie istnieć? Zdaje się, że nikt się ich jeszcze nie zapytał o zdanie. To sprowadza mnie do nonsensownego argumentu numero dos: zanim byki zostają zabite, prowadzą wspaniałe życie w otwartych polach z taką ilością jedzenia i seksu jakiej tylko dadzą radę. Cóż, dźgnięcie nożem w czaszkę to cena jaką płacą za życie playboy’a jakim mogą się wcześniej nacieszyć. Nie jestem ekspertem, ale nie wydaje mi się, że byki nie zdają sobie sprawy z tego, jakie mają szczęście. Zastanawiam się, czy są w stanie rozważać takie sprawy w swoich głowach i dojść do jakichś wniosków i czy w takim razie doszłyby do wniosku, że w gruncie rzeczy gra jest warta świeczki. Nonsensowne argumenty są o tyle dziwne, że mimo iż wiemy, że nie mają sensu, to trudno jest odpowiedzieć na nie w logiczny sposób. Być może politycy powinni zacząć ich używać. Korupcja mogłaby być usprawiedliwiona, bo dostarcza dziennikarzom historii, a prawnikom pracy. Wracając do tematu, przedstawiane są też inne argumenty popierające corridę. Jeden z nich to to, że jest to forma sztuki. Cóż, są ludzie, którzy myślą, że czarna kropka na białym tle to sztuka. Osobiście nie widzę nic artystycznego w facecie w złotych rajtkach i błyszczącej marynarce dźgający zdezorientowanego, na wpół nieżywego byka, żeby udowodnić, że ma duże cojones (czyli jaja). Być może najbardziej przekonujący argument to ten ekonomiczny, mianowicie że corrida dostarcza ludziom środków do życia. Tak samo byłoby z legalizacją heroiny, ale nie jest to chyba najlepszy pomysł. Pewnie już udało się wam zgadnąć, co myślę o walkach byków. Jestem im przeciwny. Gdyby corrida była praktykowana w Afryce albo w krajach Arabskich, zostałaby uznana za nieucywilizowanie, barbarzyńskie zajęcie, ale ponieważ ma ona miejsce tu, w Europie, to jest tradycyjną formą sztuki. Zdaję sobie sprawę, że mówię o czymś, co dla wielu Hiszpanów jest częścią ich kultury i że być może czasami powinno się trzymać język za zębami jeśli o chodzi o tak delikatne sprawy. Uważam jednak, że są sytuacje mamy prawo wyrazić swoją opinię i powiedzieć, co myślimy. Jeśli kiedyś przeprowadzę się do Japonii, to napiszę o łowieniu wielorybów, a jeśli zamieszkam w Arabii Saudyjskiej, napiszę o kamieniowaniu cudzołożników.

Sunday, 15 March 2009

Życie jak w Madrycie. Czyli o weekendzie...

... i nie o tygodniu, bo w tygodniu życie w Madrycie nie jest jak w Madrycie. Zakładam, że jest jak życie w każdym innym mieście pracy i biznesu – biurowo i w pośpiechu. Ale w piątek następuje magiczna przemiana i miasto się rozluźnia, rozsiada w knajpkach, rozkłada na ławkach, rozbiera w słońcu ze wszystkiego, co biurowe. I w takim rozweekendowanym Madrycie życie faktycznie jest jak w Madrycie – ciepłe, smaczne, roześmiane. Powolne i leniwe. Na trawie i na tarasie. Z winem i kawą. Z głową spokojną i jasną od słońca. I z sercem przeogromnie rozkochanym w życiu.

Life like in Madrid. Or about the weekend...

...and not about the week, because during the week life in Madrid isn’t like life in Madrid. I assume that it is just like in any other city of work and business – office-like and in a hurry. But on Friday a magical metamorphosis takes place and the city chills out, sits out in the cafes, stretches out on the benches, slips out of all things business in the sun. And in such an outweekended Madrid life really is like life in Madrid – warm, tasty and laughing. Slow and lazy. On grass and on a terrace. With wine and coffee. With a head calm and bright from the sun. And a heart hugely in love with life.

Ps. In Polish the expression ‘life like in Madrid’ means a very good quality of life.

Sunday, 8 March 2009

SCENKI

Na ekranie rozciąga się przed nami jeden z kilkuset dni Ernesto ‘Che’ Guevary spędzonych w boliwijskiej dżungli. Astmatycznie szepczący i świszczący del Toro wyjaśnia nam zawiłe ścieżki rewolucji porośnięte niezrozumieniem. Światło przecieka przez wielkie liści paproci, rośnie zmęczenie rewolucjonistów, siły wroga i broda Ernesta. Historia wije się nad nami jak dym z jego fajki. Znamy koniec historii, i dobrze – możemy skupić się na jej odcieniach. Nagle:

Kobieta pierwsza: (Dzowni jej telefon, odbiera telefon, następuje rozmowa półgłosem, zagłuszającym jednak szept astmatyka)
Kobieta druga: (wzdycha) Por favor!
Kobieta pierwsza: (kontynuuje rozmowę)
Kobieta druga: Por favor! (głośniej niż za pierwszym razem)
Kobieta pierwsza: (Kończy rozmowę)
My: (kontynuujemy)
Che: (wspina się)

Kobieta pierwsza: (dostaje smsa)
Kobieta druga: (wzdycha bardzo głośno) Por favor!!!!
My: (kontynuujemy)
Che: (wyjaśnia rewolucję miejscowym biedakom)

Kobieta pierwsza: (dzowni jej telefon, odbiera, następuje kolejna rozmowa półgłosem)
Kobieta druga: Por favor!!!!!!!Kobieta trzecia: Nie ma pani wstydu!?!?!
Kobieta czwarta: Nie da się tu skupić!
Kobiteta piąta: To chyba ty nie masz wstydu!
Kobieta szósta!: Zamknąć się!
Kobieta druga: POR FAVOR!!!
¼ kina: Pssst!
Che: (wygląda na to, że mówi coś ważnego)Kobieta czwarta: Tak się nie da oglądać!
Kobieta trzecia: Ludzie nie mają dzisiaj wstydu!
Kobieta druga: Por favor, por favor!
Kobieta piąta: Jezus Maria!
Kobieta szósta: Nie jesteś u siebie w domu!
½ kina: Pssssst!!!!
Kobieta pierwsza: (kontynuuje rozmowę)
Che: (astma ustąpiła, mimo to nie słychać go. Nie da się czytać z ruchu ust z powodu bujnych wąsów fajki.)
Całe kino: (zapewne kiwa głową)
My: (kontynuujemy naszą lekcję o hiszpańskiej mentalnośći, temat dzisiejszej lekcji – Hiszpanki w kinie)

Aż strach iść do teatru.

PS. Kobieta pierwsza opuszcza kino zanim kończy się film. Znudzona, bo znała zakończenie, czy pełna obaw przed ciągiem dalszym?
PS.2 Znamy koniec madryckiej historii, i dobrze – możemy skupić się na jej odcieniach.

Scenes

Spread out in front of us on the screen is one of the few hundred days that Ernesto ‘Che’ Guevara spent in the Bolivian jungle. Asthmatically wheezing and whispering del Toro is explaining to us the winding paths of revolution overgrown by misunderstanding. The light is soaking through the huge fern leaves, the tiredness of the revolutionists is growing, and so are the enemy forces and Ernesto’s beard. History is winding above our heads like the smoke from his pipe. We know the end of the story – and just as well, we can focus on its shades.
Suddenly:

1st Woman: (her phone rings, she picks it up, a conversation in low voice follows, still louder than the asthmatic’s whisper)
2nd woman: (sighs) Por favor!
1st woman: (continues the conversation)
2nd woman: Por favor!! (louder than the first time)
1st woman: (finishes the conversation)
We: (continue watching)
Che: (is climbing)

1st woman: (gets a text)
2nd woman: (sighs very loudly) Por favor!!!!We: ( keep watching)
Che: (explains the revolution to the local poor people)

1st woman: (her phone rings, she picks it up, another conversation in low voice follows)
2nd woman: Por favor!!!!!!!
3rd woman: Don’t you have any shame?!?
4th womand: I can’t concentrate here!!!
5th woman: It’s you who doesn’t have any shame!!!
6th woman: Shut up!!!
2nd woman: POR FAVOR!¼ of the audience: Pssst!
Che: (it seems he’s saying something important)
4th woman: You can’t watch a film like this!
3rd woman: People have no shame nowadays!
2nd woman:Por favor, por favor!!!
5th woman: Jesus Christ!!
6th woman: You’re not at home!
½ of the audience: Psssst!!!!
1st woman: (continues her conversation)
Che: (his asthma gave in, yet one can’t hear him. We can’t read his lips because of his thick moustache and the pipe.)
The whole audience: (must be shaking their heads)
We: ( continue our lesson on Spanish mentality, today’s subject – Spanish women in the movies)

It’s scary to go to the theatre!

PS. 1st woman leaves the cinema before the end. Bored, because she knew the end or got cold feet before the aftermath?
PS2. We know the end of the Madrid story – and just as well, we can focus on its shades.

Saturday, 21 February 2009

Guziki, haczyki, haftki...

Wiele spraw jest na liście rzeczy do załatwienia, kiedy się przyjedzie. Obok oczywistych (praca, mieszkanie) piętrzą się te technologiczne (dostęp do internetu, konto w banku, telefon) i administracyjne (rejestracje w niezbędnych urzędach, za którymi kryją się formularze, kolejki, opłaty, pytania, zawiłe odpowiedzi lokalnych urzędników, czekanie, czekanie, wielokrotne powroty z kolejnymi dokumentami, podpisami, kopiami, świstkami, plus jeszcze trochę czekania na koniec).

Więc mieszkamy w innym kraju. Można do nas wysłać list lub mandat, jesteśmy osiągalni pod komórką, zaistnieliśmy w banku i w spisie podatników. A jednak wisimy w powietrzu, niezaczepieni, nie przywiązani do tego nowego domu, potwierdzonego pieczątkami i listami powitalnymi od miejscowego ZUS-u.

A zatem ‘zamieszkiwanie’ musi odbywać się gdzie indziej, inaczej. I wygląda na to, że w tej kwestii obdarzeni jesteśmy naturalnym instynktem – zanim zdążymy rozpakować walizki zaczynamy pleść wokół siebie kosz przyzwyczajeń. Zatem rano kawa, z mlekiem, gorącym, zimnym, z rogalikiem, z masłem, bez; nie kawa, bo niezdrowa, tylko rumianek, szklanka soku, filiżanka herbaty, miska musli z mlekiem, jogurtem, z owacami, z miodem; w kuchni, na łóżku, przed telewizorem. Wszystko jedno. Jest pierwszy haczyk, na którym zawieszamy poranne zagubienie. Potem idzie już z górki – poprzez trasę, jaką jedziemy do pracy; wybieranie ulubiomych widoków, wkrótce podziwianych obowiązkowo, jak odmawianie porannej modlitwy; marka mleka, które kupujemy, a potem pijemy tylko w niedzielę rano; sklep, po którym niedługo będzie można chodzić po omacku; ulubione kino; kawiarnia, nieistotny program w telewizji tylko w soboty o 14-tej; po opuszczanie żaluzji na noc; krewetki w rozmiarze 8, bo siódemki za małe, a dziewiątki za drogie; wymiany językowe raczej zawsze w ten sam dzień, nawet papier zawsze ten sam, tak samo jak pora telefonów do rodziny.

Guzik po guziki i haftka po haftce ubieramy się w przyzwyczajenia. Bez nich bylibyśmy jakby nadzy, czulibyśmy się obco, odstawalibyśmy od reszty i przyciągalibyśmy uwagę tych, którzy albo już się tu zahaczyli, albo wisieli tak od urodzenia. Zapinamy się i zapinamy i robi się coraz cieplej, bezpieczniej i pewniej.
Ale w miarę jak zaczepiamy haftki jedna po drugiej, czujemy nagle coś jakby gorset, który ogranicza nasze płuca. Kiedy zapniemy go do końca, będziemy znów marzyć o nagości, o naszym życiu nieodzianym i nieurytynowionym, wolnym od warstw przyzwyczajeń. I to właśnie będzie moment kiedy, przestraszeni i na lekkim bezdechu, znowu wyjedziemy, w poszukiwaniu miejsca, które nie będzie nas dusić, mimo swoich guzików, haczyków i haftek...

Buttons, hooks, clasps...

There are many things on the ‘to do list’ when you arrive. Next to the obvious ones (a job, a place to live) accumulate the techonological (internet access, a bank account, a phone) and the administrative ones (registration in the necessary offices, behind which lurk forms, lines, fees, questions, complicated answers of the civil servants, waiting, waiting, coming back with more documents, signatures, copies, scraps of paper, plus some more waiting at the end).

So we are living in a different country. One can send us a letter or a fine, we are available on our mobile, we have come into being in the bank and on the tax-payers’ list. And yet we’re hanging in the air, unhooked, unattached to this new home, confirmed by stamps and welcoming letters from the National Insurance Office.

Then ‘settling in’ must be taking place somewhere else, in a different way. And it seems that when it comes to this we have been equipped with a natural instinct – before we finish unpacking, we start to weave a basket of habits around us. So in the moring a coffee, with milk, hot, cold, with a croissant, with butter, without it; not coffee, too unhealthy, then some camomille, a glass of juice, a cup of tea, a bowl of musli with milk, yogurt, with fruit, with honey; in the kitchen, on the bed, in front of the TV. It doesn’t matter. There it is, the first hook, on which we hang our morning lostness. It’s easy from here – through the route that we go to work, choosing favourtie views, soon to be admired cumpulsorily, like saying the morning prayer; the brand of milk we buy and then only drink on Sunday morning, a shop where we’ll soon be able to walk blindfolded; favourite cinema; cafeteria; a silly program on TV only on Saturdays at 2 o’clock; closing the blinds at night; shrimp in size 8, because sevens are too small and nines too expensive; language exchange almost always on the same day; even toilet paper always the same; just as the time to call family.

Button by button and clasp by clasp we get dressed in habits. Without them we would be somehow naked, would feel strange and stand out from the rest and attract the attention of the ones who have either already got hooked here, or have been hanging like this since birth. We’re doing them up and up, and it’s getting warmer, more secure and more settled.

But as we do up the clasps one by one we feel something like a corset limiting our lungs. Once we have done it up completely, we will once again be dreaming of nakedness, of our life undressed and unroutined, free from layers of habits. And this will be exactly the moment when, slightly frightened and out of breath, we will leave again, in search of a place that will not choke us with its buttons, hooks and clasps...

Sunday, 8 February 2009

Africa or Europe?

The French say that Africa ends and Europe begins at the Pyrenees. You can interpret that however you want but it’s meant as a criticism of Spain. Spain, the backwards, rough, uncultured country. Now, what is European and non-European is something we can debate all day. I have lived in 3 European countries, one Celtic, one Slavic and one Latin, and at times I have felt they have nothing in common. At other times I have felt what could be described as a European mentality common to all three. However, to get back to the point, there is something rough and backwards about Spain. Peasant food is still very popular in the bars of Madrid which is especially great in winter. There’s nothing like a nice hot bowl of cocido to warm you up. Yet, while I enjoy my cocido, I have to listen to the ranting and joking of the Spanish man sitting beside me. He stares at the television, commenting on every story that appears and giving his expert opinion which is usually that they are all idiots. He says the words joder and cono about a thousand times and constantly refers to the barman as macho, chaval or artista. The whole time he is talking, he is either dropping cigarette ash or a napkin on the floor. Although he is not actually being aggressive, to the outsider it appears as though he is.
Another, altogether more shocking to the outsider, side of Spain can be found on the TV show Callejeros. One of the only TV shows actually worth watching in Spain, Callejeros is about life on the street in some of the poorest neighbourhoods in Spain. Watching this programme, it is hard to believe these scenes are from Europe. The programme is often set in shanty towns similar to those of Rio de Janeiro or Sao Paulo. The most amazing part is that many of the people choose to live in these conditions, in their barrios. Not only do they consider it good enough for them, they consider it good enough for their children. This is the backward part of Spain which is surprising to many outsiders. It may also be the part responsible for flamenco music and the beggars on the metro. Spain was for a long time, a poor, rural country. A Spanish friend told me that the Spanish are not city folk and haven’t adapted yet. That’s probably true and in many ways Spain is one of the immature countries of Europe. Isolated for so long under Franco, everything has developed later here than in other parts of Europe. It will take time for the Spanish to change, old habits die hard. For many young Spaniards, with the opportunity to travel and study abroad, things are already different. Let’s just hope the peasant food survives.

Afryka czy Europa?


Francuzi mówią, że Afryka kończy, a Europa zaczyna się w Pirenejach. Można to zinterpretować wedle życzenia, ale jest pomyślane jako krytyka wycelowana w Hiszpanię. Hiszpania, ten zacofany, ordynarny, niewykształcony kraj. Cóż, nad tym, co jest europejskie, a co nie, moglibyśmy debatować cały dzień. Mieszkałem w trzech europejskich krajach – celtyckim, słowiańskim i latynoskim, i czasami wydawało mi się, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Innymi razy czułem coś, co możnaby opisać jako europejską mentalność wspólną całej trójce. Jest jednak, wracając do punktu wyjścia, coś ordynarnego i zacofanego w Hiszpanii. Chłopskie jedzenie jest nadal bardzo popularne w madryckich barach, co jest szczególnie przyjemne w zimie. Nic lepiej nie rozgrzewa niż gorący talerz cocido. Kiedy rozkoszuję się moim cocido, muszę jednak słuchać tyrad i żartów siedzącego koło mnie Hiszpana. Gapi się w telewizor, komentując każdą historię, która się pojawia i dając swoją opinię eksperta, czyli na ogół, że wszyscy są idiotami. Mówi słowa joder i cono mniej więcej tysiąc razy, nazywa kelnera macho, chaval albo artista. Podczas gdy mówi, cały czas rzuca na ziemię albo popiół z papierosa albo chusteczki. Chociaż tak naprawdę wcale nie zachowuje się agresywnie, komuś z zewnątrz wyda się, że tak właśnie jest.

Inną, dla osoby z zewnątrz jeszcze bardziej szokującą stronę Hiszpanii można znaleźć w telewizyjnym programie Callejeros. Jedyny wart oglądania program w hiszpańskiej telewizji trkatuje o życiu na ulicy w najbiedniejszych częściach Hiszpanii. Oglądając ten program trudno jest uwierzyć, że jego sceny rozgrywają się w Europie. Program często ma miejsce w slumsach podobnych do tych w Rio de Janeiro czy Sao Paolo. Najbardziej zdumiewający jest fakt, że wiele osób wybiera życie w takich warunkach, w swoich barrios. Nie tylko uważają je oni za wystarczająco dobre dla siebie, ale także dla swoich dzieci. Ta zacofana część Hiszpanii zaskakuje wielu obcokrajowców. Być może jest to także część odpowiedzialna za muzykę flamenco i żebraków w metrze. Hiszpania była długo biednym, rolnym krajem. Pewien hiszpański znajomy powiedział mi, że Hiszpanie to nie jest lud miastowy i że jeszcze się nie zaadaptowali. To zapewne prawda, a Hiszpania jest na wiele sposobów jednym z niedojrzałych krajów Europy. Po długim odizolowaniu za czasów Franco, wszystko rozwinęło się tu później niż w innych częściach Europy. Minie dużo czasu, zanim Hiszpanie się zmienią; starych drzew się nie przesadza. Dla wielu młodych Hiszpanów, którzy mają możliwość podróżowania i studiowania za granicą, już jest inaczej. Miejmy tylko nadzieję, że chłopskie jedzenie ocaleje.

Zima-nie-zima

W Madrycie nastała zima-nie-zima.

Zima, bo piętrzą się przed nami jej wszystkie niedoskonałości. Nie-zima, bo nie nam cieszyć się z jej świeżych chłodnych błogosławieństw.

Do niedoskonałości zaliczyć należy:
- różnice temperatur między wnętrznościami i skórą miasta, kursujące równomiernie jak pociągi metra między potem i dreszczem,
- rosę po wewnętrznej stronie zamkniętych w sobie, niechętnych okien,
- klęskę żywiołową za każdym razem, kiedy z chmur zdecydują się skoczyć w dół więcej niż trzy płatki śniegu,
- sól, która jak szpieg dostaje się z ulicy pod łóżko i do łazienki,
- czapkę, szalik i rękawiczki; nieposkromione testy naszej pamięci krótkotrwałej,
- psującą się parasolkę, bezwstydnie obnażającą swoje wdzięki na wietrze ,
- niepopartą żadną niedowagą namiętność do czekolady,
- ciemności poranne, ciemności wieczorne, racjonowane światło,

Do błogosławieństw zaliczyć powinno się:
- przykrycie starego, powszechne wybielenie i odkrycie kolejnej wersji tego samego,
- graficzne i dźwiękowe efekty butów na śniegu,
- przypływ wdzięczności dla czeterch ścian za ich chojną przytulność,
- spokój i ciszę pruszenia,
- słońce widziane przez pryzmat śniegu,
- post przed powrotem zieleni, duchowe przygotowanie na wiosenną, bezmyślną radość, powszechnie myloną z zakochaniem.

Z tych i innych powodów wiem, że zawsze i wszędzie będę tęsknić i za wiosną, i za zimą.

Winter-no-winter

Winter-no-winter has come to Madrid.

Winter because all its imperfections pile up ahead of us. No-winter because its fresh and cool blessings aren’t for us to enjoy.

The imperfections are as follows:
- differences in temperature between the intestines and the skin of the city, running regularly like the metro trains between sweat and shivers,
- dew on the inside of our introverted, relcutant windows,
- a natural disaster each time more than three snowflakes decide to jump off the clouds,
- salt, like a spy getting under our bed and into our bahtroom,
- a hat, a scarf and gloves, uncontrollable tests for our short-term memory,
- a breaking umbrella, shamelessly showing off its charms in the wind,
- a passion for chocolate not founded by any malnutrition,
- morning darkness, evening darkness, rationed light,

The blessings are:
- a covering of the old, a general whitening, an uncovering of another version of the same,
- graphic and sound effects of boots on the snow,
- a tide of gratitude towards the four walls for their generous cosiness,
- the peace and quiet of a flurry of snow,
- the sun seen through the prism of snow,
- a fast before the comeback of greeness, a spiritual preparaion for silly spring joy, commonly confused with being in love,

For these and other reasons I know that I will always and everywhere miss both spring and winter.

Sunday, 18 January 2009

Z MYŚLI NOWOROCZNYCH: ROZCZWORZENIE I MÓJ SYNDROM PIĄTKOWY

Rozczworzyłam sobie głowę.
Po pierwsze, pracuję w języku, który uwielbiam, z którym się zmagam na każdym kroku i którego nigdy nie nauczę się idealnie, jakkolwiek długo nim nie popłynę.
Po drugie, otacza mnie język namiętności, przekleństw i głośności, który mówi się szybciej niż myśli.
Po trzecie, walczę o ocalenie języka, który poznałam przez przypadek, który jest mi teraz nie po drodze, ale który pokochałam od razu i za którym tęsknie każdego dnia.
I po czwarte, tkwi we mnie język mój, ten jedyny, do którego wracam jak do domu i który przypomina mi o sobie od czasu do czasu, zsyłając na mnie zmęczenie. To właśnie jest mój syndrom piątkowy – kiedy moja głowa się buntuje i nie chce żadnego innego języka, oprócz właśnie tego niepowtarzalnego i cierpliwego. Jedynego, w którym mogę pisać.

Czapkę z czterema kieszeniami kupię.

THOUGHTS FOR NEW YEAR: QUADRUPLIFICATION AND MY FRIDAY SYNDROME

I quadrupled my mind.
First of all, I work in a language which I love, which I keep struggling with every step of the way and which I will never learn perfectly, no matter how long I sail it.
Second of all, I’m surrounded by a language of passion, swearwords and loudness, a language which you speak faster than you think.
Third of all, I’m fighting to save a language that I learned by accident, a language that is not on my way right now, but one that I fell in love with at first sight and I miss every day.
And fourth of all, there is a language stuck in me, the only one, the one I return to like I return home, the one that reminds me of itself every now and again, sending tiredness over me. And this is my Friday syndrome – when my mind rebels and doesn’t want any other language apart from the unique and patient one. And the only one I can write in.

Wanted: a hat with four pockets.

Sunday, 11 January 2009

Goście

Kupili bilety, spakowali walizki, pojechali na lotnisko, wpadli w ramiona. Dali się prowadzić za rękę. Dali się odwdzięczyć za nasze wsystkie poprzednie odwiedziny. Wnieśli swoje ciężkie walizki, lekkie plecaki i wypchane torby. Wyciągnęli z nich skarby przywiezione z miejsc, które znamy i do których zawsze będziemy wracać. Zgodzili się patrzeć na miasto tak, jak my na nie patrzymy. Zgodzili się na nas, takimi jakimi jesteśmy tu i teraz.

Siedzieli przy stole, czytali na kanapie, spali w naszym łóżku, nosili zakupy, chodzili naszymi ścieżkami i było tak, jakby zawsze tu byli. Ale z drugiej strony, kiedy oglądamy teraz zdjęcia, to wydaje się nam, że ktoś skopiował ich, a potem wkleił na kilka dni do naszego życia.

A potem na nowo spakowali walizki, zostawiając za sobą ślady w postaci pojedynczej skarpetku, szczotek, swetrów i ukrytych tabliczek czekolad. Żebyśmy zbyt szybko nie zapomnieli, że tu byli.

Przyjechali i wyjechali. Przyjadą i wyjadą. Byli tu i będą. I są. Ich cień od czasu do czasu przemyka po ścianie, ich zapach chowa się pod poduszkami, ich słowa wypadają z szafek, kiedy się je otwiera, ich śmiech poprzylepiał się do sufitu i nie robi sobie nic z grawitacji. Bezcenne prezenty.

Guests

They bought tickets, packed their bags, went to the airport and fell into our arms. They let us lead them by the hand. They let us show gratitude for all our previous visits. They brought in their heavy suitcases, light backpacks and stuffed bags. They took out treasures brought from places we know and will always return to. They agreed to look at the city the way we look at it. They agreed to us, the way we are here and now.

They were sitting at the table, they were reading on the sofa, sleeping in our bed, carrying the shopping, they were walking our routes and it was as if they had always been here. But on the other hand, when we now look at the photographs it seems to us that somebody copied and pasted them for a few days onto our life.

And then they packed their bags again, leaving behind traces in shape of a single sock, brushes, jumpers and hidden bars of chocolate. So that we don’t forget too soon that they were here.
They came and left. They will come and leave. They were and will be here. And they are here. Their shadow flashes across the wall every now and again, their smell is hiding underneath the pillows, their words fall out of the cupboards as we open them and their laughter is stuck to the ceiling and seems not to be afraid of gravity. Priceless gifts